Nie mam najmniejszej wątpliwości – pokaz „Killers of the Flower Moon” jest najgorętszym wydarzeniem tegorocznego festiwalu w Cannes. Żyją tym obserwatorzy imprezy, od samego początku dopytujący się w jaki dzień będzie, o której się rozpocznie, wypatrujący później pierwszych opinii. Przeżywają też uczestnicy, najpierw z obawą wyczekujący momentu, gdy wszyscy się rzucą - w tej samej chwili - do zaklepywania biletów na jedyny dostępny pokaz prasowy, później celebrujący ewentualny sukces lub ciężko przeżywający porażkę, a następnie rozpoczynający kilkudniowy proces nerwowego odświeżania strony z rezerwacjami, w nadziei, że jeszcze zwolnią się jakieś miejsca. „Udało ci się?” było jednym z najczęściej zadawanych pytań w kolejkach na seanse w pierwszym tygodniu imprezy. Martin Scorsese nie gościł w programie głównym od kilkudziesięciu lat i festiwal przyjął jego powrót z entuzjazmem połączonym z histerią.
Na szczęście osiemdziesięcioletni reżyser nie okazał się być zarazem największym rozczarowaniem imprezy i przyjechał do Francji z filmem, który wynagrodził całe to zamieszanie jakie powstało wokół niego.
W „Killers of the Flower Moon” Scorsese rozlicza się z problematyczną historią Stanów Zjednoczonych ubiegłego wieku. Co jest oczywiście niemałym eufemizmem dla systemowego i oddolnego mordowania ludzi nie pasujących do świata ułożonego przez białych ludzi oraz szybkiego sprowadzania ich na dno, gdy tylko zdołali się wybić nieco ponad swój status społeczny. W filmie kilkukrotnie wspomniana jest masakra w Tulsy, przez długi czas dość zapomniana rzeź sprzed stu lat, gdy duże skupisko czarnoskórych bogaczy zostało zbombardowane przez członków Ku Klux Klanu, co zainicjowało największe zamieszki na tle rasowym w historii USA. Nieprzypadkowo Scorsese przypomina o tej tragedii, bo jej mroczne widmo unosi się nad portretowaną w filmie społecznością Osagów. Tulsa była dla nich przypomnieniem, że nawet jeżeli ktoś spoza świata białych zdoła się w tamtych czasach wznieść finansowo ponad ich poziom to znajdą jakiś sposób na ściągnięcie w dół.
W okresie, gdy „czarne Wall Street” w Tulsie spływało krwią, w małym miasteczku w północno-wschodniej Oklahomie żyli jedni z najbogatszych ludzi na świecie – plemię Osagów. Zostali tam przesiedleni pod koniec XIX wieku z Kansas. Nieurodzajne, skaliste ziemie, były kolejnym przekleństwem zesłanym im przez białych ludzi. Wbrew pierwotnej intencji okazały się jednak błogosławieństwem, gdy wiele lat później odkryto tam jedne z największych złóż ropy naftowej w Stanach Zjednoczonych. Lokalni rdzenni Amerykanie zaczęli opływać w luksusach, co szybko ściągnęło w ich strony tłumy chciwych białych Amerykanów, którzy im usługiwali, nadskakiwali, oszukiwali i okradali. Jak się niebawem miało okazać dopuszczali się też o wiele gorszych praktyk, bo Osagowie zaczęli umierać w tajemniczych okolicznościach. Gdy zginęło już ponad 20 osób, w tym osoby, które próbowały się przyjrzeć tej zagadce, na miejsce wysłano agentów - niedawno utworzonego - FBI. Film opowiada o odkrytym przez nich spisku, który funkcjonował przez długie lata, czego efektem były liczne morderstwa, otrucia, nie wspominając już o tysiącach, jeżeli nie milionach, skradzionych dolarów.
Głównym bohaterem filmu jest Ernest Burkhart (Leonardo DiCaprio), weteran wojenny, któremu oszczędzono piekła okopów I Wojny Światowej, bo służbę odbył głównie w kuchni. Ernesta poznajemy, gdy przybywa do Fairfax, śladem starszego brata i wuja – Williama Hale’a (Robert De Niro), bogatego właściciela rancza. Hale to oszust i kombinator wiecznie kręcący jakieś przekręty ubezpieczeniowe, ale to tak przy okazji, na boku, bo głównym źródłem zysku w Fairfax jest dojenie Osagów z ich fortun. Krąg Williama robi to w wyjątkowo wyrachowany i okrutny sposób, uwodząc bogate kobiety, wchodząc z nimi w związki małżeńskie, a następnie zabijając. Ernest niebawem też znajdzie sobie bogatą żonę Mollie (Lily Gladstone) i zanim zdąży się jeszcze dobrze doliczyć posiadanego przez nią majątku to prędko zabierze się – nagabywany przez wuja – za powolne podtruwanie małżonki trucizną zmieszaną z podawaną jej insuliną.
Powiązania pomiędzy postaciami, jak i same ich rysy psychologiczne, nie są jednak tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Ernest to prosty facet, obdarzony jakimś tam urokiem osobistym, ale niezbyt bystry i obciążony rozregulowanym kompasem moralnym. Najprawdopodniej związek z Mollie rozpoczął z niewinnymi intencjami, nawet jeżeli główną motywacją było wzbogacenie się poprzez małżeństwo, to chyba rzeczywiście pokochał wybrankę i początkowo nie planował dorabiać się kosztem jej życia. Za ten diaboliczny pomysł odpowiada Hale, lokalny „dobroczyńca”, prawdziwie demoniczny starszy pan, pozornie potulny i przyjazny Osagom, a jednocześnie bez mrugnięcia okiem skazujący na śmierć każdą osobę na której tragedii mógłby zarobić. Ernest jest postacią skonfliktowaną wewnętrznie, wije się i cierpi moralne katusze, gdyż uczucie do żony gryzie się z powolnym jej zabijaniem, ale obrzydliwa chciwość i obawa przed gniewem wuja są jednak silniejsze od miłości do kobiety. William nie ma takich problemów moralnych, co więcej, na wszelkie ich przejawy u innych patrzy z dezaprobatą i niesmakiem. Jest to idealna rola dla De Niro, którego jedno surowe spojrzenie potrafi sprawić, że człowiek zaczyna rozważać wyprowadzkę na inny kontynent w trybie natychmiastowym. Wszystkie jego interakcje z głupawym krewniakiem oraz innymi sługusami to festiwal najlepszych aktorskich trików z dostępnego repertuaru legendy kina. Cudownie jest znowu zobaczyć go w tak dobrej formie.
Leonardo DiCaprio wprawdzie przy wyborze ról i środków wyrazu nigdy nie zszedł poniżej dobrego poziomu, ale w jego przypadku też będzie można w przyszłości wymieniać tę rolę jako znaczący punkt w karierze. Odegrana na subtelnościach, kreślących siatkę nieoczywistych zachowań i niedookreślonej postawy, zapewne przyniesie mu w przyszłym roku kolejną nominację do Oscara. Podobnie zresztą jak reszcie głównej obsady włącznie z Jesse’em Plemonsem, którego co prawda tutaj nie ma tak dużo, jak moglibyśmy sobie tego życzyć, pojawia się dopiero w ostatniej godzinie filmu, ale z czasu ekranowego, jaki mu podarowano, wyciska ile się da, przy czym to też rola z gatunku tych opartych na skromnych środkach wyrazu. Prawdziwą gwiazdą ekranu jest tu jednak Lily Gladstone, operująca niesamowitą skalą emocji i aktorskich sztuczek. Łatwo byłoby sprowadzić postać Mollie do roli wyniosłej, opanowanej kobiety o stalowym spojrzeniu, ale Lily nadaje jej wiele nieoczywistych warstw, pozwalając bohaterce na okazjonalne bycie figlarną, zadziorną, wrażliwą, albo zalotną.
Scorsese z tej bardzo utalentowanej obsady i fascynującej historii o bezdennej otchłani moralnego dna oraz bezmiaru ludzkiej chciwości, lepi kawał imponującego kina, które wprawdzie mogłoby być krótsze o jakieś 30 minut, ale też nigdy nie dłuży się jakoś niemiłosiernie. Od początkowych minut, gdy członkowie plemienia Osagów, po odkryciu pierwszego złoża ropy, zaczynają tańczyć w jej strugach, w spowolnionym tempie, do rytmu ekstatycznych pulsacyjnych bębnów, poprzez stylizowane na czarnobiałą kronikę filmową sceny opowiadające pokrótce historię plemienia, aż po kolejne wybuchy nagłej przemocy stale towarzyszącej życiu w miasteczku Fairfax, ten film płynie w niezwykle piękny, majestatyczny sposób, trzymając uwagę widza zarówno w licznych powolnych momentach, gdy reżyser zawiesza się na detalach i scenach z ówczesnego życia, jak i wtedy, gdy knowania Hale’a przynoszą kolejne krwawe żniwa. Scorsese lubi się też nieco zabawić formułą i pomysłowo odświeżyć sposób podania typowych informacji tekstowych umieszczanych w tego typu autentycznych opowieściach pod koniec filmu.
„Killers of the Flower Moon” to kino długie i powolne, ale jeżeli kogoś zmęczył „Irlandczyk” to niekoniecznie odbije się również od nowego filmu Martina, bo ta historia ma zdecydowanie lepsze tempo, choć dalej niespieszne, ciekawi, prowokuje do rozmyślań, a nierzadko też bawi, choć to humor czarny i niewygodny, bo oparty na paskudnych machlojach bandy chciwych ludzi, których nic nie jest w stanie zatrzymać w pogoni za bogactwem.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz