środa, 8 stycznia 2025

Nosferatu - recenzja

 


Nie będzie specjalnym nadużyciem, gdy napiszę, że „Nosferatu” jest wymarzonym projektem Roberta Eggersa. Zafascynowany tą historią, odkąd zobaczył film F. W. Murnaua jeszcze jako kilkulatek, pierwszy raz dokonał jej adaptacji jako nastolatek w formie przedstawienia szkolnego. Do stworzenia nowej ekranizacji książki Brama Stokera przymierzał się od początku kariery filmowej, pierwotnie planując jako swój drugi film. Ostatecznie zajęło to prawie 10 lat, trochę z powodu wątpliwości, czy jest już gotów jako twórca żeby porwać się na ukochana klasykę, a trochę z powodu finansów. Nie wiem, czy Eggers był wystarczająco doświadczonym i sprawnym reżyserem wtedy, ale z całą pewnością pod względem warsztatowym niczego nie można mu zarzucić teraz, bo „Nosferatu” to kolejny dowód jego technicznej maestrii i chorobliwego wręcz przywiązania do detali. 

„Nosferatu” idzie w poprzek oczekiwaniom współczesnej widowni rozkochanej w tematyce wampirycznej. Nie ma tutaj miejsca dla nastoletnich romantycznych uniesień, wzniosłych słów o przebytych oceanach czasu, a nawet elegancji klasycznych filmów o gustownie noszącym się hrabim Drakuli. Hrabia Orlok to emanacja pierwotnego zła, istota odpychająca, niepokojąca w swej naturze, buchająca zwierzęcą energią seksualną, wywodząca się z ludowych wierzeń i zaczerpniętym z przekazów historycznych wizerunku Włada Palownika. Wychodzimy od demonicznej wersji Maxa Schrecka ze starszego o ponad 100 lat filmu (Eggers chyba do dziś nie oglądał wersji Wernera Herzoga), ale jednocześnie uciekamy od niej jak najdalej, otrzymując stworzenie górujące nad innymi wzrostem, potężne, ale jednocześnie chude, kościste, a przy tym dumnie obnoszące się swoim gęstym wąsem pod nosem. Niewiele mamy jednak okazji do dokładnego przyjrzenia się tej istocie, często skrywanej w mroku, opisywanej niepokojącą sylwetką, przeszywającym głosem, albo za pomocą cienia, którym zaszczuwa nie tylko pojedyncze ofiary, ale wręcz całe miasto zalane plagą, które wywołała. Świetna rola Billa Skarsgarda, ale jednocześnie trudna do należytego docenienia, bo szwedzki aktor znika pod toną charakteryzacji, nieludzkim głosem i wszechobecnym mrokiem panującym na ekranie. 

Mrok w obrazie idzie w parze z ponurą historią, w której trup ściele się gęsto, nie szczędząc nikogo i niczego, zanurzając odbiorcę w świecie pełnym zła i obłędu, zrzucając na niego cały ciężar tej historii, nieczęsto dając od niego odpocząć, zwłaszcza w drugiej jej połowie. Jest to imponujące z jakim przekonaniem wszyscy zaangażowani wchodzą na 100% w tę poważną konwencję. Począwszy od reżysera, który nie daje sobie przestrzeni na asekuranckie puszczanie oka w kierunku odbiorcy, postawił na klasyczny, gęsty, klimatyczny horror gotycki i serwuje go z kamienną twarzą, a kończąc na aktorach, których kreacje odzwierciedlają tę anty-asekurancką filozofię, gdy trzeba zaszarżować i pójść bez zahamowań w objęcia czystego obłędu robią to całym sobą, a już szczególnie doskonała tutaj Lily Rose-Depp. 

Chociaż jest to historia doskonale już wszystkim znana, wielokrotnie przerabiana i przetwarzana przez kulturę, to takie poważne do niej podejście, daje jej szansę odetchnąć pełną piersią, nawet jeżeli będzie to oddech stęchły. Eggers nigdzie się nie spieszy i tempo filmu może chwilami testować cierpliwość odbiorcy, szczególnie przy takim nasyceniu dialogów, jaki jest tutaj obecny, ale zarazem tak umiejętnie buduje klimat, hipnotyzując nastrojem, fascynując pomysłami inscenizacyjnymi i projektami wnętrz oraz kostiumów, że ogląda się to w urzeczeniu.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz