sobota, 29 czerwca 2013

This Is The End (To już jest koniec) - recenzja


Jak ja nie lubię takich doświadczeń kinowych. Zaczyna się dobrze, od ciekawego pomysłu wyjściowego, nierozczarowującego wykorzystania potencjału w pierwszych minutach oraz wysokiej oceny końcowej majaczącej w głowie. A później z bólem obserwuję jak pomysł się rozwadnia, potencjał degraduje, a ocena końcowa leci drastycznie w dół. Przykre i rozczarowujące. Niestety zjawisko dość częste we współczesnych amerykańskich komediach.

To już jest koniec” miał wszystko - fajny pomysł skonfrontowania śmietanki Hollywood z biblijną apokalipsą, tabuny aktorskich gwiazd naśmiewających się z samych siebie, swobodę w operowaniu językiem niespętanym ograniczeniami kategorii wiekowej. Nie miał tylko jednego, dobrego scenariusza. O tym, że projekt nie do końca wypalił, wiadomo już w zasadzie od pierwszych minut. Nieco sztywny Seth Rogen, jakby zakłopotany wcielaniem się w samego siebie, sztuczna atmosfera odczuwalna chwilami w scenach z udziałem gwiazd i stale obecny posmak skeczu z Funny Or Die rozciągniętego do pełnometrażowej fabuły. Oto pierwsze znaki apokalipsy jaka czeka nas podczas seansu. I bynajmniej nie mówię o tej fabularnej.

Zanim jednak zaczniemy sobie uzmysławiać, że coś nie zagrało, pomysł nie do końca wypalił, a fabuła została napisana na kolanie, bawimy się całkiem dobrze. Tak przez około pół godziny. Pomniejsze zgrzyty, o których wspomniałem wyżej, są tylko drobnymi rysami, które łatwo zignorować (i bardzo chcemy to zrobić), bo wciąż wierzymy w projekt. Nie bez podstaw. W pierwszym akcie przewija się przez ekran szwadron gwiazd i gwiazdeczek, wcielających się w przejaskrawione (a może nie?) wersje samych siebie, naśmiewających się ze swojej osobowości medialnej i bez oporów drwiących z niej. Pełno tutaj smaczków, nawiązań zrozumiałych dla kinomaniaków, pociesznych żartów i różnych głupotek wzbudzających uśmiech (np. banner reklamowy filmu „Ninja Rapist”). Nie jest to może jakaś wybitna satyra na świat Hollywood. Specjalnie zjadliwa zresztą też nie. Prawdę mówiąc, to z satyrą ma to niewiele wspólnego. Gwiazdeczki naśmiewają się z siebie, ale nie gryzą ręki, która ich karmi, nie obnażają żadnej prawdy o środowisku, nie krytykują filmowego światka. Po prostu poluzowują nieco gacie i drwią z siebie ku uciesze widowni (w tym temacie zdecydowanie zarządził Michael Cera wywracający na drugą stronę swój filmowy wizerunek). I to działa, ale przez krótki czas.

Dochodzimy do kulminacji pierwszego aktu, nadejścia Armagedonu i skupieniu się na piątce komediowych aktorów skazanych na koczowanie pod jednym dachem. I wtedy okazuje się, że na tym skończyły się oryginalne pomysły pary scenarzystów, którzy najprawdopodobniej, podczas jakiejś dłuższej sesji z wielkim jointem, wymyślili sobie, że zrobią stoner movie z ogniem piekielnym w tle. Problem w tym, że przelewając ten pomysł na karty scenariusza, nie rozstawali się chyba z konopią indyjską. Fabuła jest rozwodniona, wypełniona różnymi głupotami, w zamierzeniu śmiesznymi, w rzeczywistości trafiającymi w humorystyczną dziesiątkę raz na kilkanaście strzałów. Oczywiście taka już przywara stoner movies, że stworzone są z myślą o grupowych seansach, najlepiej doprawionych przekazywanym, z ręki do ręki, gibonem. Dla widza odpływającego podczas seansu w stronę odmiennych stanów świadomości, fabułka może być w sam raz, nie wszystko musi się ze sobą kleić, podczas nużących scen można pokontemplować nad fakturą dywanu i co jakiś czas wybuchnąć śmiechem pod byle pretekstem. W innym wypadku, trzeba liczyć się z potrzebą przebicia się przez liczne nie śmieszne sceny, kiepskie dowcipy, nadmiernie rozciągnięte gagi, które dałyby radę w krótszej formie, ale niestety eksploatowane są ponad miarę. No i zwyczajnie trzeba lubić tego rodzaju głupkowaty klimat, może nie debilny, ale i daleki od normalności. Czasem jest to wręcz pewną wartością filmu, gdy z zażenowania tym co oglądamy (oj, nie brakuje takich momentów), nie wiemy czy bardziej na miejscu jest nerwowy śmiech, czy wstydliwe osunięcie się w fotelu.

Na domiar złego, chociaż historia w zasadzie nie długa, to pod koniec zaczyna się trochę dłużyć. Osoby obeznane z kinem, znanymi nazwiskami i popularnymi w ostatnich latach komediami, niewątpliwie znajdą dużo dodatnich elementów w licznych filmowych nawiązaniach, żartach z dotychczasowej twórczości bohaterów oraz licznych zabawnych epizodycznych występach, o których postanowiłem nie pisać, żeby nie odbierać nikomu podstawowej przyjemności płynącej z seansu. Pewnym przedsmakiem tego jest opublikowany w Internecie już jakiś czas temu fałszywy zwiastun sequela „Pineapple Express”, którego powstanie mamy okazję obejrzeć w filmie. No ale niestety same smaczki nie wystarczą do utrzymania zainteresowania historią, mogą co najwyżej osłodzić pewne minusy, jeżeli jednak stanowią o podstawowej wartości filmu, to źle się dzieje i powinny trafić tam, gdzie ich miejsce, czyli na serwisy typu CollegeHumor i Funny Or Die. Nie da się jednak ukryć, ze to opinia pisana z perspektywy trzeźwego widza, po samotnym seansie kinowym. Osoby, które zaliczą go w dużym gronie, w oparach alkoholu i THC, zapewne popukają się kiedyś w czoło, zastanawiając się o co chodzi temu dziwnemu, smutnemu, ponuremu recenzentowi. No cóż…

2 komentarze:

  1. dawno nie widzialam tak genialnego odmozdzajacego filmu - oto moja recenzja - http://lubiechodzicsamadokina.pl/?p=457

    OdpowiedzUsuń
  2. stoner movies skądś wzięły swoją nazwę, ja oglądałem zgodnie z zaleceniem reżysera i było dobrze. Film może i nie podobałby mi się tak bardzo w innych okolicznościach, ale już tego nie sprawdzę. Nie wiem, czy takie opinie jak Twoja Krzychu są w ogóle potrzebne :*

    OdpowiedzUsuń