niedziela, 8 października 2017

Blade Runner 2049 - recenzja


Poszedłem do kina, rozsiadłem się w fotelu (w niemalże pustej sali) i rozpłynąłem się. Zahipnotyzował i wciągnął mnie bez reszty świat stworzony przez Villeneuve. Ze swoistego transu zdołałem wyjść po jakichś czterdziestu minutach, wcześniej nie myślałem o zegarku, rzeczywistości, otoczeniu, byłem tylko ja i Los Angeles Anno Domini 2049. Uwielbiam, jeżeli twórcy filmów science-fiction przykładają uwagę do detali, starannie budując świat przyszłości i oszałamiając nie tyle pustymi komputerowymi wodotryskami, co pomysłową implementacją zaawansowanej technologii w życie bohaterów. „Blade Runner 2049” jest wypełniony kapitalnymi konceptami wizualnymi, ale zarazem wierny swemu poprzednikowi. Denis Villeneuve nie ignoruje ewolucji technologicznej, jaka miała miejsca od premiery filmu Ridleya Scotta, ale też nie próbuje udawać, że ówczesny świat przyszłości przypomina obecną teraźniejszość, która dogoni go przecież niebawem. Wskakuje więc śmiało do alternatywnej rzeczywistości, w której wielkie logo Atari zajmuje przestrzeń publiczną, a budynek Pan Am (zlikwidowanego kilka lat po premierze pierwszego filmu) wciąż stanowi element miejskiego krajobrazu. I jest to dobre rozwiązanie, uczciwe, ale również niepętające rąk artyście, który może do woli pławić się w retro-futurystycznych realiach.

Cieszę się, że trafiłem do największej sali w moim kinie, bo ten film wygląda OBŁĘDNIE na dużym ekranie. O tym, że Roger Deakins jest doskonałym operatorem wiadomo nie od dziś, nigdy nie miał jednak szczęścia do Oskarów, trzynaście razy był nominowany, trzynaście razy musiał obejść się smakiem. I chociaż można jeszcze zrozumieć jego niefart w ostatnich latach, gdy musiał ustępować miejsca Emmanuelowi Lubezkiemu, odstawiającego niesamowite piruety z kamerą przy swoich firmowych długich ujęciach, tak niektóre decyzje z wcześniejszych lat był dość dyskusyjne. Nie wyobrażam sobie jednak, żeby tym razem mogło paść na kogoś innego. „Blade Runner 2049” wygląda przepięknie w praktycznie każdej możliwej scenie. I nie jest to tylko powielanie neonowej estetyki z pierwszego filmu. W filmowej rzeczywistości minęło od tamtej pory 30 lat, co ma swoje przełożenie na stronę wizualną, której bliżej teraz świetlistym scenografiom z filmu „Tron: Dziedzictwo” oraz jednolitym kolorystycznie realiom postapokaliptycznego pozamiejskiego krajobrazu z filmów Richarda Stanleya („Hardware”).


Jest to nie tylko film cudnie skadrowany i nakręcony, ale też oświetlony. Tym razem nie brakuje ujęć w dziennym świetle (najczęściej przebijającym się przez jakiegoś rodzaju naturalną osłonę - mgłę, dym, deszcz, śnieg), ale najbardziej zapadają w pamięci te w pomieszczeniach, skąpanych w mroku, który otula oświetloną przestrzeń. Kapitalna jest również scena, gdy jedynym źródłem światła jest futurystyczny Peugeot, dosłownie tonący w mroku, który skrywa tony wzburzonej wody. Imponujące są również scenografie: fizyczne, prawdziwe, namacalne, zrobione z rozmachem, nadające filmowemu światu charakteru, przekazujące dodatkowe informacje, często minimalistyczne, ale też bogate w intrygujące detale.

Dużo uwagi poświęcam stronie technicznej, ale niebezpodstawnie. Po pierwsze, jest przecudowna. Po drugie, wolałbym jak najmniej pisać tutaj o fabule. Wbrew obecnym trendom, kampania promocyjna nie zdradziła praktycznie żadnych istotnych informacji o bohaterach i historii. Zasiadając do filmu wiedziałem całkiem sporo o wydarzeniach poprzedzających go, ale niewiele o tym, czego mogę się spodziewać po fabule. Zamierzam więc to uszanować i pozostawić w podobnej niewiedzy czytelników, którzy filmu jeszcze nie widzieli. Historia toczy się niespiesznie, powiem więcej – jest wręcz bardzo powolna, i to na tyle, żeby wyznaczyć granicę pomiędzy odbiorcami odpornymi na takie tempo narracji, a całą resztą, przyzwyczajoną do pędzącej akcji w kinie wysokobudżetowym. Mnie osobiście to zauroczyło, film nie dłużył się nawet przez moment, bo pozwalał smakować piękne kadry i pomysłowo zaprojektowany świat przyszłości. Z całą pewnością nie każdemu przypadnie to jednak do gustu, tym bardziej, że film jest dość długi (163 minuty). Przeszkadzać może również, że Villeneuve lubi pewne rzeczy dopowiadać, jakby nie zawierzając inteligencji odbiorcy. Całe szczęście, że tam gdzie naprawdę powinien to zrobić, wtedy jednak pozostawia pewne kwestie otwartymi na interpretacje.

Jest tu dużo fajnych pomysłów fabularnych, nadających historii i futurystycznej rzeczywistości dodatkowych warstw (jak chociażby relacja K z Joi). Jest to ponury i dość smutny świat, pełen nietolerancji, niesprawiedliwości i okrucieństwa. Świat, który niektórym bohaterom daje bardzo w kość, tym bardziej, że scenarzyści ich nie szczędzą. Przyszłość, w której bardzo łatwo o kryzys, o zakwestionowanie swojego jestestwa, o ciągłe borykanie się z filozoficznymi rozterkami, ale też zagubienie w poszukiwaniu życiowej drogi i sensu istnienia. Jest to naturalna ewolucja problemów znanych z „Łowcy androidów”, rozwinięcie ich, rozszerzenie zakresu zagadnień, ale też nadanie im większego bagażu emocjonalnego.


I w końcu, jest to film, pierwszy od dawna, w którym Harrisona Forda można autentycznie polubić, a nawet docenić jako aktora. Nie sprawia wrażenie znudzonego gościa, cynicznie odcinającego kupony, żerując na dawnych ikonicznych rolach, ale prawdziwego aktora, zafascynowanego graną postacią, wkładającego w to serce i czerpiącego z tego radość. Harrison, stary druhu, nareszcie! Sporym zaskoczeniem jest również Ana de Armas, śliczna Kubanka, której dotąd największym dokonaniem aktorskim było zaoferowanie ekscytującego fellatio Keanu Reevesowi w bardzo kiepskim „Kto tam?”. Joi, w którą się wciela, okazuje się być interesującym, i dość niespodziewanym, bo oszczędnie prezentowanym w zwiastunach, elementem fabuły, z którym wiąże się sporo wartościowych emocji. Oczywiście, niczego więcej nie mogę napisać.

Film ten wzbudził sporo niepokoju, gdy przed laty ogłoszono prace nad nim. Jak widać, jeżeli tylko projekt wyląduje w odpowiednich rękach, nie ma takiej legendy, której nie można by udanie zreanimować i dopowiedzieć nowy wartościowy rozdział. Liczy się pomysł, talent i wyznaczony cel.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz