poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Avengers: Infinity War - recenzja


Pamiętam doskonale z jakim podekscytowaniem czekałem kilka lat temu na „Avengers” Jossa Whedona. Uważałem go wtedy za osobę, która wstrząśnie filmowym uniwersum Marvela i (na przekór sceptycznym opiniom) sensownie wykorzysta bohaterów różnych filmów w jednej historii. Patrzyłem w złym kierunku, bo Whedon rzeczywiście dużo wniósł do tematu i poniekąd zrewolucjonizował kino rozrywkowe (bo nagle wszyscy zaczęli nieudolnie próbować skopiować formułę Marvela), ale to kto inny wykazał się najlepszym wyczuciem specyfiki komiksowych historii superbohaterskich i umiejętnością wtłoczenia do tego gatunku czegoś świeżego. Bracia Russo, bo o nich mowa, nie tylko dwukrotnie wyznaczyli standardy tego, jak należy kręcić sceny akcji w komiksowych blockbusterach, ale też pokazali jak umiejętnie operować wieloma postaciami, jednocześnie dbając o to, żeby nie zapomnieć o tym, kto jest głównym bohaterem filmu. Gdy więc doszliśmy do punktu niejako podsumowującego dziesięć lat istnienia Marvel Cinematic Universe, bracia Russo wydawali się właściwymi ludźmi na właściwym miejscu. Całkiem słusznie, aczkolwiek należy powiedzieć to już na wstępie - „Avengers: Wojna bez granic” nie jest najlepszym filmem Marvela. W zasadzie to nie jest nawet najlepszym filmem braci Russo. I chyba nie mógł być.

[UWAGA! SPOILERY PRZEZ NASTĘPNE TRZY AKAPITY]

Znaczące jest już problematyczne otwarcie filmu. Stanowi ono kontynuację ostatniej sceny (z udziałem Asgardczyków) z filmu „Thor: Ragnarok”. Przenosimy się jednak bezpośrednio do finału niefortunnego spotkania z Thanosem, które – jak się okazało - zakończyło się wymordowaniem wszystkich ocalałych postaci. Jest to oczywiście skutek bardzo ekonomicznego opowiadania historii o rozmachu (dosłownie) kosmicznym, co wymusiło pośpiech i treściwe operowanie materiałem, ale w efekcie pozbawiło znaczenia wszystkiego tego, co miało miejsce w finale filmu Waititiego. Lekcja odrobiona przez Thora (nie liczy się Asgard, ale jego mieszkańcy), całe poświęcenie i poniesiony trud, żeby ocalić pozostałych przy życiu Asgardczyków, ale też postacie drugoplanowe (o losie większości z nich po ataku Thanosa w ogóle się nie dowiadujemy), w które zainwestowaliśmy przecież jakieś emocje, zostają tutaj zdeprecjonowane i wymazane z istnienia poza ekranem. Można to nazwać odważnym krokiem, ale wewnętrzny cynik podpowiada mi, że takie rozwiązanie było zwyczajnie prostsze dla scenarzystów i reżyserów. Najgorsze jednak w tej scenie jest to, że gdy już dochodzi do zabijania istotnych postaci na ekranie to brakuje w tym serca i emocji. Oczywiście mogę mówić tylko za siebie, ale zarówno zabicie Heimdalla, jak i kolejny już zgon Lokiego, nie mają w sobie tego ładunku emocjonalnego, co pewna śmierć w drugiej części „Strażników Galaktyki”. W tamtym przypadku jednak poświęcono na to trochę czasu, pozwolono widzowi odczuć stratę postaci i podbudowano to jakoś emocjonalnie, w trzecich „Avengersach” nie ma na to wszystko czasu, bo trzeba pędzić do przodu. I jest to problem, który dotyczy wszystkich zgonów po drodze, bracia Russo są dobrzy w budowaniu scen akcji oraz relacji pomiędzy postaciami, ale gdy zabierają się do mordowania ich, emocje gdzieś wyparowują.


Wyjątkiem jest jednak finał filmu i skutek „pstryknięcia palcem”. Jest to jeden z najlepszych momentów w historii filmowego uniwersum Marvela – idealnie zainscenizowany, poprowadzony i wykończony. Po seansie pozostaje z nami widok przerażonych umierających bohaterów, których losy śledziliśmy od lat, trwoga w oczach Spider-mana, ale też horror malujący się na twarzy Starka, jego „ojca”, który musi się zmierzyć z wszystkim tym, czego obawiał się od lat – miażdżącej potężnej siły z kosmosu oraz przedwczesnej śmierci zapatrzonego w niego młodego chłopaka. W pewnej chwili twórcy bawią się tutaj z oczekiwaniami widza, który myśli, że zaraz zniknie Okoye, a tymczasem wyrok pada na głównego bohatera jednego z najbardziej kasowych przebojów Marvela. Chwilę później obserwujemy dramat Falcona, który umiera w samotności, zanim zdoła do niego dotrzeć kolega z zespołu. Wszystko to odbywa się w ciszy, bez rzewnej, podniosłej muzyki w tle. Gdy bezceremonialnie wykańczamy większość superbohaterów, którzy dzielili i rządzili w kinach przez ostatnią dekadę, to niepotrzebne są już dodatkowe efekty oraz sztuczki emocjonalne, i całe szczęście, że bracia Russo rozumieli to. W ostatniej scenie filmu szczęśliwy Thanos patrzy na zachód słońca, zwiastujący nadejście nowego dnia będącego początkiem lepszego (wszech)świata. Szczęśliwe zakończenie, przynajmniej z jego perspektywy, bo przecież ocalił właśnie cały kosmos. Na sali kinowej panuje wtedy absolutna cisza, widownia nie wierzy w to, co właśnie zobaczyła i jeszcze próbuje to przetrawić. Pięknie poprowadzone. Szkoda, że szybko straci na znaczeniu.

Ludzie nie mogą się nadziwić odwagą Marvela, porównują finał do szokujących zgonów z „Gry o tron”, opłakują ulubionych bohaterów i zastanawiają się nad tym, co będzie dalej. „Nacieszcie” się tym uczuciem, bo szybko zostanie ono wymazane. Nie oszukujmy się nawet, polegli Asgardczycy pewnie pozostaną martwi, bo Heimdall stał się już zbyteczny, a Loki wyciśnięty w filmach jak cytryna, Gamora być może też, ale Vision pewnie powróci w jakiejś nowej formie, a wszyscy zabici w finale zostaną cudownie przywróceni do życia. Nie zabija się kury znoszącej złote jaja, a już tym bardziej całego kurnika. „Strażnicy Galaktyki vol.3” o przygodach Rocketa i Nebuli oraz „Spider-Man: Homecoming 2” o żałobie cioci May, byłyby wprawdzie odważnymi konceptami fabularnymi, ale raczej mało prawdopodobnymi blockbusterami. Jest to więc pięknie zrealizowany finał, zapewniający obserwowanie przez kilka minut niezapomnianego tańca z kosą w wykonaniu Ponurego Żniwiarza, ale raczej niewiele z tego wyniknie. Oprócz oczywiście kolejnego filmu, który odkręci to wszystko i przy okazji zarobi pierdyliard dolarów. Cyniczne, ale obawiam się, że prawdziwe.

Abstrahując jednak od tego, „Avengers: Wojna bez granic” to przykład kina rozrywkowego, które imponuje swoim rozmachem, mnogością postaci i wątków, ale też sprawnością z jaką połączono to wszystko ze sobą. Zgrabnie zmieszano ze sobą różnych bohaterów, rozstawiając ich na szachownicy w ciekawych ustawieniach, inicjując interesujące interakcje pomiędzy nimi. Bracia Russo już wcześniej udowodnili, że potrafią realizować sceny akcji jak mało kto w filmach Marvela. Jednak to, co grało w produkcjach o Kapitanie Ameryce, byłoby niewystarczające dla historii o takim rozmachu, więc tym razem musieli postawić na rozróbę o tolkienowskiej skali (albo raczej jacksonowskiej). Starcia z Thanosem, czy też bitwa w Wakandzie, to ogromne kosmiczne widowiska, których nie sposób porównywać z przyziemnymi starciami z poprzednich filmów braci Russo. Warto jednak zaznaczyć, że nigdy nie traci się tutaj bohaterów na rzecz widowiska, efekty komputerowe są wszechobecne, ale wydarzenia zawsze czytelne, skupione na postaciach, a nie cyfrowych błyskotkach. Brakowało mi w tym wprawdzie jakichś śmielszych pomysłów realizacyjnych: nieoczywistych piosenek w tle, efekciarskich rozwiązań technicznych, błyskotliwszych choreografii i inscenizacji scen akcji, no czegoś, do czego chciałbym wracać jeszcze wielokrotnie. Zamiast tego jest tylko solidna ekranowa rozwałka - zgrabnie nakręcona, przyjemna dla oczu, bez zgrzytów na poziomie realizacyjnym i nieskażona istotnymi dziurami logicznymi.


Niewątpliwie najbardziej satysfakcjonującym elementem filmu jest główny przeciwnik. Na Thanosa przyszło nam czekać kilka lat, nie spieszono się z wypychaniem go na scenę, pozwolono najpierw dojrzeć temu filmowemu uniwersum, zanim przywołano istotę, która jest w stanie zetrzeć je w proch. I cholera, było warto na niego poczekać. Jeżeli ktoś jest głównym (anty)bohaterem filmu to właśnie on, o nim dowiadujemy się najwięcej, poznajemy go z różnych stron, tej okrutnej, ale też wrażliwej, śledzimy jego drogę do celu, pokręconego, szalonego, psychopatycznego, ale solidnie ugruntowanego w historii postaci. Thanos jest bezlitosny i okrutny, ale nie jest przerysowany, nie zachowuje się idiotycznie, działa metodycznie, jest skupiony na swoim zadaniu, okazuje szacunek, jeżeli ktoś na niego zasługuje, nic i nikt jednak nie jest w stanie zwieść go z obranej drogi. On wie, że jest ona słuszna, a widz szanuje jego niezachwianą postawę. Scenarzyści stanęli na wysokości zadania, Josh Brolin otrzymał od nich solidny materiał, którym mógł się pobawić i wykorzystał to w pełni.

Wspomniałem na wstępie, że nie mógł to być najlepszy film Marvela. Wynika to z tego, że nie jest to autonomiczna historia. Oczywiście do pewnego stopnia żaden z filmów Marvela nie jest autonomiczny, bo wszystkie są ze sobą połączone i wpływają na siebie. Jednak te najlepsze z nich, kochamy za to, że twórcy zdołali odcisnąć na nich swoje piętno i nadali im unikalny styl. Jest to coś, czego nie można było osiągnąć w filmie, który stanowi kompromis pomiędzy tymi wszystkimi odmiennymi stylistykami i próbuje dopasować je do siebie nie zaburzając przy tym starannie wypracowanego charakteru każdej z nich. Bracia Russo wyszli z tego obronną ręką, jest to imponujące osiągnięcie, bo nic się tutaj nie gryzie ze sobą, ale jednak żeby tego dokonać, musieli postawić na tonalną neutralność, która nie służy zachwytowi odbiorcy nad obraną formą. Obecnie film oceniany jest z ogromnym entuzjazmem przez widownię masową, ale jestem przekonany, że będzie to jedna z najszybciej pikujących w dół produkcji Marvela, gdy już widownia ochłonie po mocnym finale i odkryje w przyszłym roku, jak niewiele on tak naprawdę zmienia w statusie uniwersum. Oczywiście jest też możliwe, że to ja nie doceniam Marvela i za rok przyjdzie mi podnieść ocenę tego filmu, uprzednio zbierając szczękę z podłogi. Czas pokaże.

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Cannes 2018 - programy Critics’ Week i Directors’ Fortnight


Od poprzedniego tekstu o tegorocznym canneńskim programie minął już tydzień czasu. Sporo się zmieniło przez te kilka dni, albo raczej sporo doszło, bo nie tylko ogłoszono programy bocznych sekcji Critics’ Week i Directors’ Fortnight, ale też oficjalna selekcja wzbogaciła się o sporo nowych ekscytujących pozycji. Warto się przyjrzeć temu bliżej, poprzednie moje „wgryzanie w program” cieszyło się przyzwoitym zainteresowaniem, postanowiłem więc kontynuować temat. Zacznijmy od programu głównego…

PROGRAM GŁÓWNY:

Po pierwsze, mamy kolejny polski akcent, wyświetlany w ramach pokazów specjalnych – film „Another Day of Life”. Pierwszy raz usłyszałem o nim tak dawno temu, że zdążyłem już zapomnieć o tym projekcie. Dość powiedzieć, że dostępny na Youtube zwiastun ma już cztery lata. Jest to międzynarodowa koprodukcja zrealizowana przez Platige Image, Kanaki Films,Walking the Dog, Animationfabrik, Puppetworks oraz Wueste Film. Za reżyserię odpowiadał student łódzkiej filmówki (Damian Nenow) oraz Hiszpan (Raúl de la Fuente). Historia opiera się na wspomnieniach Ryszarda Kapuścińskiego uwiecznionych w książce „Jeszcze dzień życia” będącej zapisem wydarzeń z ostatnich miesięcy wojny domowej w Angoli w połowie lat 70. Jest to połączenie animacji, tradycyjnego filmu, archiwalnych nagrań oraz wywiadów z uczestnikami tamtych wydarzeń. Sekwencje animowane wyglądają świetnie i kojarzą mi się nieco z produkcjami studia Telltale Games. Wygląda to cholernie intrygująco. Warto przy okazji dodać, że jeszcze jedna polska produkcja trafiła do oficjalnej selekcji - „III” Marty Pajek, który zakwalifikował się do konkursu filmów krótkometrażowych.


Oprócz tego uzupełniono jeszcze kilka innych sekcji. Do konkursu głównego dołączono trzy kolejne produkcje, w tym nowy film Ceylana! Nuri Bilge Ceylan już pięciokrotnie był zapraszany do konkursu głównego, za każdym razem z Cannes wyjeżdżał z jakąś nagrodą. Złotą Palmę dostał już za reżyserię („Trzy małpy”) oraz najlepszy film („Zimowy sen”), a oprócz tego trafiło jeszcze w jego ręce chociażby Grand Prix Festiwalu („Pewnego razu w Anatolii”). Z całą pewnością jego nowy film będzie poważnym konkurentem dla Pawlikowskiego i reszty twórców. „The Wild Pear Tree” opowiada o początkującym pisarzu, który wraca do swojej rodzinnej wioski, gdzie próbuje zebrać pieniądze potrzebne na publikację książki. Dopadają go jednak długi zaciągnięte przez ojca, którymi musi się najpierw zająć.

Pozostałe dwa tytuły to „Ayka” i „Knife+Heart”. Siergiej Dworcewoj („Ayka”) ma na koncie tylko jeden film, nagrodzonego dziesięć lat temu w sekcji Un Certain Regard „Tulpana”. „Ayka” opowiada o młodej ciężarnej Kirgizce pracującej nielegalnie w Moskwie. Dziewczyna decyduje się po porodzie porzucić noworodka w szpitalu, ale instynkt macierzyński daje o sobie znać po jakimś czasie i bohaterka podejmuje desperacką próbę odnalezienia dziecka. Yann Gonzalez („Knife+Heart”) poprzednio gościł w Cannes pięć lat temu w bocznej sekcji Critic’s Week („Spotkania po północy”). Gwiazdą jego drugiego filmu jest Vanessa Paradis, wcielająca się w kobietę, która dorobiła się w latach 70. na produkcji francuskich filmów pornograficznych. Żeby przypodobać się swojej partnerce, Loïs (Kate Moran), kobieta decyduje się sfinansować ambitną produkcję filmową. Sprawy się komplikują, gdy tajemniczy seryjny morderca zaczyna atakować aktorów występujących w filmie. Brzmi to jak typowy thriller, albo wręcz jakieś włoskie giallo, ale skoro trafiło do canneńskiego konkursu to pewnie można spodziewać się czegoś wymykającego się łatwej gatunkowej klamrze. Jestem zaciekawiony.

O kolejne dwa tytuły wzbogacono również sekcję Un Certain Regard, najbardziej mnie jednak cieszy, że otworzy ją w tym roku nowy film Siergieja Łożnicy („Donbass”), który zeszłoroczną „Łagodną” (konkurs główny) udowodnił, że jest zdolnym twórcą, ale wpędziłby w depresję nawet Wojciecha Smarzowskiego. Do pokazów o północy dorzucono jeszcze dokument o Whitney Houston zrobiony przez Kevina Macdonala („Stan gry”, „Ostatni król Szkocji”) oraz „Fahrenheit 451”, czyli telewizyjną (HBO) ekranizację powieści Ray'a Bradbury'ego. W obsadzie Michael Shannon, Michael B. Jordan, Sofia Boutella i Martin Donovan. Festiwal natomiast zamknie w tym roku „The Man who killed Don Quixote” Terry’ego Gilliama, który nawet jak wydawało się już, że w końcu pokonał klątwę i zdołał ukończyć ten przeklęty przez Wszechświat projekt, to znowu się potknął przed metą i zamieszał w batalię sądową o prawa do filmu z niedoszłym producentem.


Na koniec zostawiłem najlepszy kąsek – Larsa von Triera, do niedawna cieszącego się w Cannes statusem: persona non grata, co było efektem nieprzemyślanego głupiego żartu podczas konferencji prasowej filmu „Melancholia”. Od połowy zeszłego roku byłem już jednak przekonany, że zostało mu wybaczone i zobaczę jego następny film w Cannes. Wskazywały na to wypowiedzi dyrektora festiwalu i nie zacząłem w to wątpić nawet wtedy, gdy nie pojawił się na liście z zeszłego tygodnia.

„The House That Jack Built” jest thrillerem psychologicznym opowiadającym o dwunastoletniej „działalności” tytułowego Jacka (Matt Dillon), będącego seryjnym mordercą. Lars początkowo planował zrealizować to w formie serialu, ale jak widać zmienił zdanie. Duńczyk opisywał projekt w zeszłym roku jako celebrację idei, że życie jest nikczemne i bezduszne. Zapewne będzie to więc (kolejna w jego karierze) radosna i podnosząca na duchu historia. Zwłaszcza, że sponiewierała emocjonalnie nawet samego reżysera, który zadeklarował już zrobienie sobie małej przerwy od długiego metrażu i zrelaksowanie się przy „lżejszych” filmach krótkometrażowych. Oprócz Dillona w filmie wystąpiła jeszcze Uma Thurman, Riley Keough (wnuczka Elvisa zrobiła się bardzo aktywna zawodowo w ostatnich latach, pełne jej wszędzie) oraz Bruno Ganz.

CRITICS’ WEEK:

Selekcjonerzy Critics’ Week nie rozczarowali mnie i tak jak na to liczyłem, zaaprobowali „Fugę” Agnieszki Smoczyńskiej. Polskie kino w końcu zaczyna się pojawiać w Cannes i atakować międzynarodową widownię z różnych stron. Doskonale. Mam nadzieję, że wszystkie polskie produkcje okażą się warte uwagi.


Warto zaznaczyć już teraz, że „Fuga” nie będzie miała wiele wspólnego z „Córkami dancingu”. Smoczyńska zapowiada kino kameralne, opowiadające o schorzeniu zwanym fugą dysocjacyjną będącą specyficznym rodzajem amnezji. Osoba cierpiąca na to całkowicie zapomina o wszystkim czego doświadczyła, stając się nowym człowiekiem. Główna bohaterka musi się skonfrontować ze swoją przeszłością zanim będzie gotowa odnaleźć się w nowej sytuacji i zdecydować jaką będzie teraz matką oraz żoną. Pomysł wyszedł od aktorki Gabrieli Muskały, która napisała scenariusz i wystąpiła w głównej roli. W obsadzie zobaczymy jeszcze: Łukasza Simlata, Dorotę Kolak i Małgorzatę Buczkowską.

Sekcję otworzy natomiast „Wildlife”, debiut reżyserski Paula Dano. Akcja osadzona jest w latach 60. i opowiada o szesnastolatku obserwującym rozpad małżeństwa jego rodziców. W obsadzie Carey Mulligan i Jake Gyllenhaal, scenariusz napisał Dano do spółki z Zoe Kazan (aktorka, ale też autorka scenariusza filmu „Ruby Sparks”, w którym zresztą wystąpił Dano). Film pokazywano już w Sundance gdzie zebrał bardzo pozytywne recenzje.

DIRECTORS’ FORTNIGHT:

Bardzo dużo dobra przygotowali w tym roku selekcjonerzy Directors’ Fortnight. Liczyłem wprawdzie cicho, że zobaczę tutaj jakąś produkcję Netflixa, ostatecznie jednak serwis całkowicie wycofał się w tym roku z udziału w festiwalu. Zamiast tego jednak mamy sporo innych ekscytujących produkcji.

Przede wszystkim filmy „Mandy” i „Climax”. „Mandy” (Panos Cosmatos) pojawiło się w tym roku w Sundance i zebrało ekstatyczne recenzje. Jest to podobno produkcja totalnie szalona, wypełniona po brzegi przemocą i szarżami aktorskimi Nicolasa Cage’a. O filmie wszystko mówi już zarys fabuły: Cage wciela się w drwala, którego spokojne życie w górach zostaje zakłócone, gdy jego partnerka zostaje porwana przez lidera lokalnej sekty. Wysyła to drwala na skąpaną we krwi drogę prowadzącą do masakry i niepohamowanej żądzy mordu. Cool.


„Climax” natomiast to film do niedawna znany pod tytułem „Psyche”, czyli nowy projekt Gaspara Noé. Akcja osadzona jest w latach 90. i opowiada o dwudziestu tancerzach biorących udział w trzydniowych próbach w odizolowanej szkole położonej w środku lasu. Wieczorem urządzają sobie imprezę z sangrią. Atmosfera szybko zaczyna robić się „napięta” i wszyscy zaczynają popadać w obłęd. Ktoś musiał dosypać narkotyków, ale nie wiadomo kto oraz co nim kierowało. Niebawem staje się niemożliwym opanowanie własnych neuroz oraz psychoz, a odrętwienie umysłowe bohaterów wzmaga jeszcze hipnotyzująca elektroniczna muzyka. Niektórzy z tancerzy czują się, jakby trafili do raju, większość ma jednak wrażenie, że została zesłana do piekła. Znając dotychczasowe filmy Argentyńczyka (aż ciężko uwierzyć, że będzie to jego dopiero piąty pełnometrażowy projekt) zanosi się na konkretną psychodeliczną jazdę na pograniczu koszmaru sennego. I spoko, to w nim lubię, że ma nierówno pod sufitem.

W tym roku wybrano zaledwie dwie amerykańskie produkcje, ale obie warte uwagi, bo drugim tytułem (również pokazywanym w Sundance) jest „Leave No Trace” Debry Granik. Granik to przede wszystkim autorka świetnego „Do szpiku kości”, który był punktem startowym dla błyskawicznej kariery Jennifer Lawrence. W „Leave No Trace” reżyserka przedstawia światu kolejną zdolną młodą aktorkę (Thomasin McKenzie) wcielającą się w córkę outsidera (Ben Foster), który postanawia porzucić cywilizację i przenieść się do lasu razem z nastoletnią podopieczną. Film zebrał bardzo dobre recenzje w Sundance, pisano o niekonwencjonalnym, ciepłym, ale też wnikliwym portrecie rodzinnym oraz kolejnej - w karierze Granik - udanej historii o amerykańskiej prowincji i ludziach ją zamieszkujących.

Podekscytowany jestem, że wybrano również japońską animację. Nie pamiętam już kiedy ostatnio oglądałem jakieś anime na dużym ekranie. Autorem „Mirai” jest Mamoru Hosoda mający na koncie takie filmy jak „Wilcze dzieci” oraz „O dziewczynie skaczącej przez czas”. Historia opowiada o młodym chłopcu, który próbuje sobie poradzić z uczuciem porzucenia wynikającego z narodzin siostry. Bohater znajduje schronienie w magicznym ogrodzie, który pozwala mu podróżować w czasie i poznać matkę, gdy ta była jeszcze młodą dziewczyną oraz zobaczyć na jaką osobę wyrośnie mała siostra. Zapowiada się więc na (częste w jego twórczości) mieszanie realizmu magicznego z intymnym portretem rodzinnym.


Filmem otwarcia będzie „Birds of Passage”, osadzona w latach 70. opowieść o początkach kolumbijskiego przemysłu narkotykowego, zrobiona przez twórców „W objęciach węża”. W tym roku wybrano do sekcji sześć produkcji francuskich, najbardziej wpadła mi w oko „Le Monde Est À Toi”, opowieść o byłym dilerze narkotykowym - podobno zachwyciła selekcjonerów. W obsadzie: Isabelle Adjani, Vincent Cassel i śliczna Oulaya Amamra, którą poznałem dwa lata temu dzięki pokazywanym w tej sekcji „Divines” (bardzo dobre, można zobaczyć na Netfliksie). Jest jeszcze kilka filmów latynoamerykańskich, produkcja serbska i turecka, ale nie łudzę się, że zobaczę nawet połowę z tych tytułów. W tym roku jest tyle wartych uwagi filmów w Cannes, że będzie niemożliwością zaliczenie wszystkich interesujących wydarzeń, bo przecież jest jeszcze specjalny pokaz filmu „2001: Odyseja Kosmiczna”, który zapowie Christopher Nolan, a także masterclass z jego udziałem oraz spotkanie z Martinem Scorsese połączone z projekcją „Mean Streets”. Będzie co robić w tym roku.

sobota, 14 kwietnia 2018

Cannes 2018 - tegoroczny program


W czwartek ogłoszono listę filmów, które w tym roku zostaną pokazana na festiwalu w Cannes. Moją pierwszą reakcją było lekkie rozczarowanie, bo spodziewałem się w tym roku wielu „gorących” nazwisk, a otrzymałem konkurs główny, który można pomylić z sekcją Un Certain Regard. Jest to jednak reakcja, która często towarzyszy mi podczas pierwszych minut obcowania z canneńską listą. I jest to chyba naturalne, że liczy się na możliwość przedpremierowego zobaczenia nowych filmów uznanych twórców, czemu będzie towarzyszyć duże zainteresowanie ze strony osób, które festiwal obserwują jedynie z pozycji kanapy w swoim mieszkaniu. Każdego roku muszę siebie wtedy upomnieć i przywołać słowa z „Incepcji”: „we need to go deeper”. Znaczy się wgryźć w program i sprawdzić jaka była moja dotychczasowa relacja z wyróżnionymi twórcami oraz wyszukać informacje o ich nowych produkcjach. Pod koniec tego procesu zawsze z większym spokojem wypatruję początku majowej imprezy. A zatem zacznijmy wgryzanie…

Konkurs główny:

Wszyscy wiedzą, reż. Asghar Farhadi
At War, reż. Stéphane Brizé
Dogman, reż.Matteo Garrone
The Picture Book, reż. Jean-Luc Godard
Asako I & II, reż. Ryusuke Hamaguchi
Sorry Angel, reż. Christophe Honoré
Girls of the Sun, reż. Eva Husson
Ash Is Purest White, reż. Jia Zhang-Ke
Shoplifters, reż. Hirokazu Koreeda
Capernaum, reż. Nadine Labaki
Burning, reż. Lee Chang-Dong
BlacKkKlasman, reż. Spike Lee
Under the Silver Lake, reż. David Robert Mitchell
Three Faces, reż. Jafar Panahi
Zimna wojna, reż. Paweł Pawlikowski
Lazzaro Felice, reż. Alice Rohrwacher
Yomeddine, reż. A.B. Shawky
Summer, reż. Kiriłł Sieriebriennikow


Najważniejszy - z naszej perspektywy – tytuł na tej liście to oczywiście „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego. W końcu polski film trafił do konkursu głównego! Przyjemnie będzie, dla odmiany, odpowiedzieć twierdząco, gdy jakiś zagraniczny dziennikarz lub dystrybutor filmowy poznany w kolejce albo na sali kinowej, zapyta mnie, czy jakiś film z mojego kraju można zobaczyć w tym roku w Cannes. Tym bardziej, że podobno jest to bardzo dobra produkcja. Film pokazano na jakimś zamkniętym pokazie w Berlinie i opinie były rewelacyjne. Nowy film autora „Idy” to opowieść o muzyce i miłości w latach 50. i 60. ubiegłego stulecia. Akcja toczy się w Polsce, Jugosławii, Berlinie i Paryżu. Historia opowiada o uczuciu pomiędzy młodą solistką (Joanna Kulig), która próbuje się dostać do powstającego właśnie zespołu ludowego Mazurek (wzorowanego na Mazowszu, które zresztą pomagało aktorce podczas kilkumiesięcznych przygotowań do roli), a akompaniatorze granym przez Tomasza Kota. Pawlikowski znów zdecydował się na czarno-biały obraz. Miejmy nadzieję, że z większej palety kolorów korzystał natomiast przy kreśleniu bohaterów i będzie można z dumą mówić o jego filmie wszystkim zagranicznym towarzyszom w niedoli (czyli staniu w kolejce na kolejny konkursowy film).

Cieszy mnie obecność na powyższej liście Spike’a Lee, niewidzianego w Cannes od czasu „Malarii” (rok 1991). Mam nadzieję, że udział w konkursie głównym zwiastuje powrót do dawnej formy i otrzymamy solidne kino na poziomie starych produkcji Spike’a. Oparta na faktach historia opowiada o czarnoskórym policjancie, który zdołał zinfiltrować lokalny oddział Ku Klux Klanu, a nawet stanąć na jego czele. W obsadzie Adam Driver, Topher Grace (występujący w dwóch tegorocznych filmach konkursowych) i znana ze „Spider-Man: Homecoming” Laura Harrier.


Z amerykańskich produkcji, które znalazły się w konkursie, bardziej jestem jednak podekscytowany „Under the Silver Lake” Davida Roberta Mitchella. Gdy ostatni raz Mitchell był widziany na Lazurowym Wybrzeżu pokazywał w bocznej sekcji „Coś za mną chodzi”. Niestety przegapiłem ten film wtedy, bo pokazywany był pierwszego dnia w programie Critics’ week, gdy tymczasem konkurs główny był wyjątkowo mocno upstrzony uznanymi twórcami, więc musiałem nadrobić go już później w normalnej dystrybucji. W tym roku Mitchell awansował do głównej sekcji festiwalu i nie zamierzam popełniać już tego samego błędu, tym bardziej, że zwiastun zapowiada intrygującą produkcję, która wygląda na pokręconą historię ze świetną rolą Andrew Garfielda. Zresztą, dość powiedzieć, że pieniądze na produkcję wyłożyło studio A24, które w ostatnich latach stało się znakiem filmowej jakości.

Ciekawy jestem nowego filmu Kiriłła Sieriebriennikowa, którego pokazywany w sekcji Un Certain Regard „Uczeń” był jednym z najlepszych tytułów, jakie widziałem na festiwalu dwa lata temu (rok temu był w polskich kinach). Nie wiem o czym jest „Lato”, ale zgaduję, że jest to biografia sowieckiego barda Wiktora Coja, którą realizował w ubiegłym roku, gdy trafił do aresztu domowego (został oskarżony o sprzeniewierzenie państwowych pieniędzy). Sytuacja Kiriłła niewiele się zmieniła od tamtej pory i przedstawiciele festiwalu wystosowali oficjalną prośbę do rosyjskich władz o udzielenie reżyserowi pozwolenia na podróż do Cannes. Nie jestem do końca przekonany, czy ten film jest w ogóle już ukończony zgodnie z intencją twórcy, bo umieszczenie go w konkursie może mieć podłoże polityczne i jest sposobem na zwrócenie uwagi na problemy twórcy (obrona twierdzi, że cała afera została zaaranżowana przez nieprzychylne reżyserowi rosyjskie władze). Jego „Uczeń” to jednak nie była pojedyncza perła, bo już dwanaście lat temu na wrocławskich Nowych Horyzontach widziałem bardzo dobre „Grając ofiarę” o studencie dorabiającym wcielaniem się w ofiary w policyjnych rekonstrukcjach zbrodni. „Lato” może być jednym z najlepszych tytułów w tegorocznym konkursie.

Problemy z własnym państwem ma również Jafar Panahi, który pomimo dwudziestoletniego zakazu wykonywania zawodu kręci kolejne filmy goszczące na różnych festiwalach i w kinach studyjnych na całym świecie (ostatnim było „Taxi-Teheran” dostępne w polskich kinach trzy lata temu). Irańczyk ma również zakaz wyjazdów zagranicznych, zdecydowanie nie będący pustą groźbą, co władze jego kraju udowodniły kilka lat temu, gdy w ostatniej chwili cofnęły pozwolenie na podróż do Cannes i dołączenie do składu jury. Najprawdopodobniej nie pojawi się więc również w maju żeby uczestniczyć w światowej premierze filmu „Three Faces”.


Zaskakujące, ale w pozytywny sposób, jest postawienie w tym roku na dużą ilość produkcji azjatyckich. Nie mam nic przeciwko, bo jestem fanem japońskich i koreańskich filmów, które zawsze chętnie oglądam na festiwalach filmowych. Hirokazu Koreeda to już stały bywalec festiwalu, kilka lat temu nagrodzony przez jury za film „Jak ojciec i syn”, ostatnio widziany natomiast dwa lata temu, gdy pokazywano w Un Certain Regard „Po burzy”. Bazując na krótkim teaserze, który można zobaczyć na Youtube, będzie to kolejna historia w ciepły sposób opowiadająca o swoich bohaterach i skupiona na portretowaniu japońskiej rodziny. Złotej Palmy z tego raczej nie będzie, ale jak zwykle obejrzy się to z dużą przyjemnością.

O reszcie azjatyckich produkcji ciężko się na razie szerzej wypowiedzieć. Intrygująco wygląda teaser koreańskiego „Burning” Chang-Dong Lee, opartego na krótkim opowiadaniu Haruki Murakamiego. „Asako I & II” jest niewiadomą, opis fabuły jest zdawkowy, wcześniejszych filmów jego twórcy (Ryusuke Hamaguchi) nie widziałem, więc na sali kinowej zasiądę bez żadnych oczekiwań. Czego nie mogę powiedzieć o chińskim „Ash Is Purest White” Zhangke Jia, który już czterokrotnie walczył o Złotą Palmę (ostatnio dwa lata temu z filmem „Nawet góry przeminą”), a raz nawet wyjechał z Francji z nagrodą za scenariusz („Dotyk grzechu”). Chińczyk ponownie opowiada rozciągniętą na dekady (a konkretnie to szesnaście lat) brutalną historię o miłości.

Oczywiście musiało się znaleźć też miejsce dla kilku produkcji francuskich. Najciekawiej zapowiada się „Girls of the Sun”, który nakręciła Eva Husson („Bang Gang”). Film opowiada o kurdyjskim kobiecym oddziale militarnym, zwanym Dziewczyny Słońca, przygotowującym się do odbicia z rąk ekstremistów małego miasteczka. Stéphane Brizé, nagrodzony dwa lata temu w Cannes przez Jury Ekumeniczne za „Miarę człowieka”, wraca z nowym filmem o tytule „At War”. W zwiastunie dużo krzyczą po francusku, a historia dotyczy walki robotników z zarządem fabryki, która ma zostać zamknięta. Nie odliczam dni do seansu, ale może zostanę mile zaskoczony przez społecznie zaangażowanego reżysera. Zagadkę stanowi „Sorry Angel” Christophera Honoré, o którym na razie niewiele wiadomo oprócz zdawkowego opisu fabuły. A, no i jeszcze jest nowy filmowy projekt Jeana-Luca Godarda o tajemniczym opisie: „Nic poza ciszą. Nic poza rewolucyjną piosenką. Historia w pięciu rozdziałach jak pięć palców u dłoni”. No nie wiem…


O kilku filmach i reżyserach nie znalazłem jeszcze zbyt wielu satysfakcjonujących informacji, na przykład o włoskim „Lazzaro Felice” nakręconym przez Alice Rohrwacher i libańskim „Capernaum” autorstwa Nadine Labaki. O debiutanckim „Yomeddine” wiem natomiast tyle, że opowiada o trędowatym mężczyźnie i sierocie, którzy postanawiają opuścić kolonię trędowatych i wyruszyć w podróż po Egipcie w celu odnalezienie swoich rodzin. Więcej wiadomo o „Wszyscy wiedzą” Asghara Farhadiego, bo jest zwiastun, gwiazdorska obsada (Penelope Cruz, Javier Bardem) oraz krótki opis fabuły. Nie chce mi się jednak na razie rozpisywać o Farhadim, wszyscy chyba wiemy, czego możemy się spodziewać – dobrej jakości. Jedyną zagadkę stanowi, czy będzie to film bardzo dobry, czy tylko dobry. Okaże się już pierwszego dnia, bo film otwiera w tym roku festiwal.

I w końcu włoski „Dogman” Matteo Garrone, którym chciałbym się bardzo ekscytować, ale dotąd „nie dogadywałem się” z reżyserem. Zarówno „Gomorra” (Grand Prix Festiwalu w roku 2008), jak i „Pentameron”, nie trafiły do mnie. Jeden mnie uśpił, drugi rozczarował, bo zamiast soczystej, mrocznej baśni, otrzymałem film piękny, ale w gruncie rzeczy daremny. Oba znalazły jednak wielu zwolenników, temu drugiemu kiedyś jeszcze podaruję drugą szansę, bo niewykluczone, że w domowym zaciszu spojrzę na niego cieplej, gdy będę w lepszym humorze (długo by opowiadać, jak wyglądało kilka poprzedzających go godzin z mojego pierwszego festiwalowego dnia tamtego roku). „Dogman” sprawia wrażenie powrotu do stylistyki znanej z „Gomorry”, chropowatej, brutalnej rzeczywistości włoskiego przestępczego półświatka. Ogólnie jest to tematyka, którą lubię oglądać w kinie, więc mam nadzieję, że tym razem zachwycę się filmem Matteo Garrone.

Co jeszcze?


Wiadomo, kolejnych kilkanaście tytułów w sekcji Un Certain Regard, nakręconych przez ludzi, których nazwiska nic mi nie mówią (albo kojarzę tylko z występów aktorskich). Un Certain Regard to każdego roku skakanie na główkę w nieznaną wodę z nadzieją, że nie trafi się na kamień albo płyciznę. Zbyt często niestety się trafia, ale te eksperymenty zostają nagrodzone odkrywaniem prawdziwych perełek, które deklasują niejeden konkursowy film. Nie ma więc wyjścia, trzeba ryzykować. Mam nadzieję, że w tym roku częściej będę za to nagradzany jak rok temu.

Nagłe wycofanie się Netflixa z Cannes uczyniło sekcję pozakonkursową dość wymarłą w chwili ogłaszania tytułów, więc przez następne dwa tygodnie pewnie jeszcze zostanie ona uzupełniona o kolejne filmy. Na razie potwierdzono tylko „Le grand bain” Gillesa Lellouche’a, które jest mi zupełnie obojętne oraz „Solo: A Star Wars Story”. Możliwości przedpremierowego zobaczenia filmu z uniwersum Star Wars z całą pewnością nie przegapię, tym bardziej, że ostatni zwiastun zmienił moje nastawienie do projektu (byłem obojętny, jestem zaintrygowany i liczę na miłą niespodziankę).

Pokazy o północy każdego roku odpuszczam sobie, bo wychodzenie z sali kinowej o drugiej albo trzeciej rano to już jednak przesada moim zdaniem (zwłaszcza w realiach festiwalowych). „Arctic” nakręcone przez popularnego Youtubera (Joe Penna) zapowiada się jednak obiecująco, bo to kino survivalowe z Madsem Mikkelsenem próbującym przeżyć arktyczne warunki i wrócić do cywilizacji. Jeżeli tylko zorganizują jakiś pokaz za dnia to zdecydowanie się na to wybiorę. O koreańskim „Gongjak” nie znalazłem żadnych informacji, ale hej, to koreańskie kino szpiegowskie (angielski tytuł to „The Spy Gone North”), jestem więc zainteresowany.


Z pokazów specjalnych nic mnie w tej chwili nie zaciekawiło, bo wprawdzie uwielbiam ostatni dokument Wima Wendersa („Sól ziemi”), ale niestety ten reżyser nie jest gwarancją jakości, a niespecjalnie jestem zainteresowany ślicznym dokumentem o papieżu Franciszku.

Program wydaje się być wciąż niekompletny. Nagłe wycofanie się Netflixa pozostawiło festiwal bez przynajmniej pięciu tytułów i jest to luka, którą zapewne będą chcieli czymś załatać. Z wypowiedzi Thierry’ego Fremauxa można wywnioskować, że wciąż jest szansa na zobaczenie w tym roku nowego filmu Larsa von Triera („The House that Jack built”). Ja nadal liczę na to, że dodadzą jeszcze „Incredibles 2”, bo amerykańskie filmy animowane często były pokazywane na festiwalu pozakonkursowo i nie wykluczano przy tym kontynuacji („Jak wytresować smoka 3”, „Kung Fu Panda 2”). Szanse już na to raczej marne, ale wciąż mam małą nadzieję, że jednak dogadają się z Netflixem i pokażą chociaż pozakonkursowo nowy film Alfonso Cuarona („Roma”), ale nie zdziwiłbym się, gdyby serwis zdecydował się teraz pojechał z nim do Wenecji. Jeżeli więc pogodzą się w jakiejś kwestii to chyba tylko w temacie „The Other Side of the Wind”, czyli nieukończonego filmu Orsona Wellesa, którego Netflix miał zaprezentować na festiwalu, ale wycofał się z tego żeby zrobić na złość Fremauxowi. Wiedzieli, że to go zaboli najbardziej. Cholernie mi szkoda nieobecności nowych filmów Jeremy’ego Saulniera („Hold the Dark”) i Paula Greengrassa („Norway”), ale chyba jedyną okazją na zobaczenie ich w Cannes byłoby teraz niespodziewane umieszczenie ich w sekcji Directors’ Fortnight (w której zresztą pokazywano poprzednie filmy Saulniera). Cieszyłbym się bardzo, ale wydaje mi się, że również będą z nimi teraz celować w wenecki konkurs główny.

Z nadzieją spoglądam w bliską przyszłość. Lista filmów konkursowych jeszcze na pewno zostanie uzupełniona o jakieś tytuły. Przed nami też jeszcze ogłoszenie programów bocznych sekcji Directors’ Fortnight i Critcs’ Week, a liczę na to, że znajdzie się tam miejsce dla jeszcze jednego polskiego filmu, „Fugi” Agnieszki Smoczyńskiej („Córki dancingu”). Wciąż jest jeszcze nadzieja na to, że zostanie też pokazany nowy film Paolo Sorrentino („Loro” o Silvio Berlusconim). I jeszcze kilka innych tytułów kołacze mi się po głowie, ale dość już tych marzeń, pozostaje teraz czekać i trzymać kciuki za jak najlepszy program.

niedziela, 8 kwietnia 2018

Ghost Stories (Przebudzenie dusz) - recenzja


Jeremy’ego Dysona i Andy’ego Nymana połączyła miłość. Miłość do brytyjskich horrorów z lat 70. Obaj mieli wtedy po piętnaście lat i mogli godzinami rozmawiać o duchach, demonach i innych cholerstwach. Obecnie mają po pięćdziesiąt jeden lat i debiut reżyserski na koncie. Oczywiście jest to horror. Oczywiście stanowi hołd dla brytyjskich horrorów z lat 70. Nieoczywistym jest natomiast, że jest to jeden z najlepszych filmów grozy ostatnich lat.

„Ghost Stories” narodziło się jako sztuka teatralna. Początkowo wystawiana w Liverpoolu szybko przeniosła się do Londynu, gdzie święciła triumfy i była bazą wypadową do kolejnych występów organizowanych na całym świecie. Dyson i Nymon (autorzy sztuki) postanowili po latach zaadaptować ją na duży ekran. Główne wątki pozostały, ale doszło kilka nowych warstw fabuły, twistów i wątek poboczny. Warto zaznaczyć, że „Ghost Stories” nie wygląda jak sztuka teatralna przeniesiona na duży ekran, często będziecie się natomiast zastanawiać jak to zdołali wcześniej zrealizować na scenie.


Film Dysona i Nymana to antologia historii z dreszczykiem. Całość spina wątek profesora zajmującego się demaskowaniem oszustów i szarlatanów twierdzących, że mają kontakt z duchami. W jego ręce wpadają trzy sprawy nierozwiązane przez jego dawnego guru, którego program telewizyjny zainspirował go przed laty do poświęcenia swego życia tej tematyce. Pierwsza nowela opowiada o nocnym stróżu (Paul Whitehouse), spędzającym wieczory w opuszczonym budynku szpitalnym, którego zaczyna prześladować duch dziewczynki w żółtej sukience. Bohaterem drugiej historii jest młody chłopak (Alex Lawther znany z seriali „Black Mirror” i „The End of the F***ing World”), który utknął na leśnej drodze po tym, jak potrącił coś przypominającego diabelską istotę. I w końcu biznesmen (Martin Freeman) czekający w swoim pięknym, sterylnym, designerskim domu na informacje ze szpitala o aktualnym stanie jego ciężarnej żony. Oczywiście szybko zaczyna doświadczać aktywności jakiegoś złośliwego ducha, która zdaje się być powiązana z komplikacjami zdrowotnymi jego partnerki.

Wszystkie historie sprawiają wrażenie opowiedzianych od połowy i do tego nagle urwanych. Szybko zaczynamy podejrzewać więc, że zostanie to jakoś zaadresowane w finale filmu. Rzeczywiście tak się dzieje, gdyż całość zostaje spięta pewną klamrą, która jakkolwiek nieco niedorzeczna, zgrabnie porządkuje rozsypane przez cały film puzzle, zachęcając przy okazji do kolejnych seansów, bo pewne elementy historii nabierają teraz dodatkowego znaczenia.

„Ghost Stories” nie jest filmem przerażającym, a przynajmniej nie w sposób przytłaczający, jest natomiast odpowiednio straszną historią, która łapie w pewnym momencie widza za gardło i zaczyna je bardzo powoli zaciskać. Jest to wzorcowa popisówa w operowaniu ekranową grozą. Nie zliczę ile razy podczas seansu moje ciało przeszły autentyczne dreszcze, w czym niemałą zasługę ma klimatyczny soundtrack i udźwiękowienie. Reżyserzy mistrzowsko opanowali też sztukę straszenia obrazem i tym, czego nie widać. Kamera często jest ustawiana bardzo blisko postaci, sprawiając wrażenie, że źródło niebezpieczeństwa jest na skraju kadru, wystarczyłoby przesunąć kamerę o kilkanaście centymetrów żeby zobaczyć coś przerażającego. Twórcy uwielbiają przeciągać takie momenty, nie spiesząc się z przejściem do następnego punktu - zapewnienia odbiorcy ulgi albo strasznego wydarzenia. W pewnej chwili ustawienie kamery, gra światłem i kilka innych elementów, sprawiły, że zacząłem nieufnie spoglądać na zagłówek w samochodzie, który mógł być zwykłym zagłówkiem, a mógł też być czymś człekokształtnym sprawiającym wrażenie zagłówka. Spodziewałem się więc, że w każdej chwili twórcy zagrają jakoś tym motywem, uderzając we mnie czymś strasznym albo udając, że uderzają we mnie czymś strasznym, ale w ostatniej sekundzie się wycofają i puszczą do mnie oko, jakby wypowiadając w podtekście: „ha ha, ty głuptasie, przecież to tylko zagłówek”. Dyson i Nyman zamiast tego przeciągają moment niedopowiedzenia i w końcu atakują elementem grozy z zupełnie innej strony, co czynią w filmie jeszcze wielokrotnie.


Dyson należy do angielskiej komediowej trupy The League of Gentlemen, nie jest więc specjalnie zaskakujące, że humor jest obecny w „Ghost Stories”. Zazwyczaj jest to jednak żart sytuacyjny, celnie użyty w odpowiednim momencie („fuck this!”, krzyczy pewien bohater, gdy pierwszy raz słyszy głos demonicznej istoty i natychmiast rzuca się do ucieczki) albo nawiązujący do brytyjskich realiów („fucking O2”, wyrzuca z siebie ten sam bohater, gdy odkrywa, że jego telefon nie ma zasięgu w terenie niezabudowanym, z czym sympatyzuję, jako nieszczęśliwy były abonament rzeczonej sieci). Nigdy jednak nie ulega pokusie naśmiewania się z gatunku, nie skręca w kierunku łatwej parodii i ciągłych żarcików rozładowujących napięcie. Film czerpie garściami z klasyków kina grozy, nawiązując do nich (oprócz wspomnianych produkcji brytyjskich z lat 70. można dostrzec chociażby ukłon w stronę „Evil Dead”), składając im hołd, ale też bawiąc się w błyskotliwy sposób kliszami gatunku i zapewniając tym samym stałą rozrywkę jego miłośnikom.

Film rozkręca się powoli, na pierwsze porządne operowanie klimatem niepokoju i grozy potrzeba poczekać z przynajmniej dwadzieścia minut, ale od tamtego punktu zaczyna być już być tylko coraz straszniej. Panowie stopniują grozę, dozując ją pewną ręką i zapewniając coraz lepsze wrażenia, które często kwitujemy nerwowym śmiechem, będącym bardziej ujściem dla skołatanych nerwów, jak niewinnym rozbawianiem sytuacją na ekranie. „Ghost Stories” to jeden z tych filmów, które im straszniejsze się robią, tym bardziej bawią i sprawiają przyjemność, bo doceniamy kunszt w operowania grozą i ogromną pomysłowość twórców.

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Isle of Dogs (Wyspa psów) - recenzja


Zważywszy na to, jak bezceremonialnie i często ginęły psy w jego poprzednich filmach, zakrawa na ironię, że nowa produkcja od Wesa Andersona nazywa się „Kocham psy”. Wprawdzie niedosłownie, ale przeczytajcie sobie na głos oryginalny tytuł („Isle of dogs”) a odkryjecie sprytnie ukryte - „I love dogs”. Anderson jednak rzeczywiście musi kochać psy, bo świadczy o tym każda minuta jego przeuroczej „Wyspy psów” z sympatią i ciepłem opowiadającej o czworonogach.

„Wyspa psów” przenosi widza w niedaleką przyszłość do japońskiej metropolii, której mieszkańcy zmagają się z tajemniczą psią grypą. Wygląda na to, że każdy zwierzak jest nosicielem, lokalne władze, kierowane przez groźnego burmistrza Kobayashiego, postanawiają więc zesłać wszystkie psy na pobliską Wyspę Śmieci. Kilka miesięcy później, dwunastoletni krewniak burmistrza, Atari Kobayashi, kradnie mały samolot i udaje się do wspomnianego miejsca żeby odszukać swojego ukochanego psa. Niestety rozbija się tam swoim pojazdem, czego efektem jest kawał metalu wystający z jego czaszki przez resztę filmu, ale szczęśliwie dla niego chłopiec trafia na przyjaźnie nastawioną watahę psów. Początkowo wydaje się, że grupie przewodzi Rex (Edward Norton), inicjujący kolejne głosowania rozstrzygane na jego korzyść, ale szybko okazuje się, że to outsider - bezpański, zaniedbany Chief (Bryan Cranston), trzymający się nieco na boku i podchodzący do ludzi z niechęcią, kategorycznie odmawiając okazywania uległości względem człowieka, wyrasta na prawdziwego bohatera filmu. Z Chiefem wiążą się dwa twisty fabularne, przechodzi ewolucję, metamorfozę (a nawet dwie) i skutecznie kradnie serce odbiorcy.

Film Andersona jest wypełniony kapitalnymi pomysłami. Jest to produkcja zrobiona przy pomocy techniki animacji poklatkowej. Ekipa animatorów bawi się wykorzystywaną technologią, zgrabnie korzystając z jej możliwości, ale też ograniczeń, czyniąc z nich zalety i pomysłowo adaptując do roli gagów wizualnych. Chociaż scenografie oraz ogólnie cały przedstawiony świat jest ponury (wszakże lwia część akcji ma miejsce na wysypisku) i ciągle operuje się tutaj odcieniami szarzyzny to nie ma mowy o nudzie w warstwie wizualnej. Każda kolejna lokacja to nowa wartość i doznanie, ciesząca oczy detalami, pociesznymi zabudowaniami, pomysłową architekturą, ciekawie rozstawionymi w ekranowej przestrzeni rekwizytami, a wszystko zrobione wedle wzorca – ma bawić, ale nie może to zarazem dominować sceny i narzucać humorystycznej tonacji na wszystko, co się wydarzy w danym miejscu. Częściej więc siedzi się z szerokim uśmiechem na twarzy wywołanym przez ogólny klimat filmu, jak wybucha gromkim śmiechem, bo komizm często łączy się tutaj z czymś niezręcznym. Źródłem humoru potrafią być na przykład samobójcze myśli bohaterów, temat mało zabawny, ale poprowadzony jest w taki sposób, że widz pozostaje w stanie rozbawienia, a jednak nie ma wrażenia obcowania ze smoliście czarnym humorem.


Jest to niewątpliwie dzieło Wesa Andersona, produkcja nieco dziwna, z pogranicza kina dla dzieci i dorosłych, nigdy nieprzekraczająca granicy dobrego smaku, ale jednak daleka od bezpiecznych, uładzonych bajek, które nikogo nie zbulwersują. W dialogach słyszymy o spółkujących psach, w ruch idzie trucizna, widzimy patroszenie ryby podczas przygotowywania sushi, a nawet operację przeszczepu wątroby. Jest to na tyle umowne, na ile czyni to animowana forma filmu, ale jestem w stanie wyobrazić sobie, że jakiś rodzic będzie podirytowany, a nadwrażliwe dziecko nieco poruszone taką treścią. Jedno jest pewne, nie nudziłem się nawet przez minutę, twórcy cały czas dbają o to, żeby jakoś zaciekawić odbiorcę. Fabuła jest nielinearna, często wskakują retrospekcje, zabawy formalne i błyskotliwe sztuczki narracyjne. Zawsze czeka na widza jakiś gag - wizualny, muzyczny, czy też skrywający się w dialogu, który zapewni, że nie zniknie nam z ust ten grymas rozbawienia, który jest stałym ustawieniem naszej twarzy podczas seansu.

Obsada aktorka jest imponująca, a wszyscy wykonują kawał dobrej roboty, bez większego wysiłku nadając życie swoim animowanym podopiecznym. Cholernie przyjemnie się słucha tych wszystkich głosów. Szczególnie należy pochwalić Bryana Cranstona, Edwarda Nortona i Scarlett Johansson, bo to sceny z ich bohaterami i wypowiadane przez nich kwestie najbardziej zostają z widzem po seansie. Każdy jednak ma tutaj swój moment, kiedy może zabłysnąć - Greta Gerwig, Jeff Goldblum, Tilda Swinton, Harvey Keitel, czy też (w końcu) stały element filmografii Andersona, czyli Bill Murray.

Jeżeli miałbym podsumować „Wyspę psów” jednym słowem byłoby to: doskonałość. Niczego bym tutaj nie zmienił. Ogląda się to ze stałym zainteresowaniem, interakcje pomiędzy bohaterami bawią, kolejne lokacje nie przestają zaskakiwać pomysłowością twórców, orientalne kompozycje Desplata są idealnie dobrane, podobnie jak znana ze zwiastuna piosenka „I won’t hurt you” (The West Coast Pop Art Experimental Band), humor jest subtelny, często uderzający w specyficzne tonacje, idealnie trafiający jednak w moją wrażliwość, podobnie jak dziwaczny klimat filmu, przy którym nie sposób się nudzić, ale zapewne nie każdemu on podejdzie. Fan twórczości Andersona powinien być jednak zachwycony. Ja byłem.