sobota, 11 maja 2019

Cannes 2019: oczekiwania i nadzieje


Za jakieś kilkanaście godzin powinienem wylądować na nicejskim lotniku. Jakąś godzinę później zobaczę pierwsze canneńskie palmy, te prawdziwe, nieozłocone. W ubiegłych latach dzieliłem się tutaj swoją wiedzą (i oczekiwaniami) na temat niekompletnego canneńskiego programu krótko po ogłoszeniu tego, kto został wybrany przez organizatorów. W tym roku nie miałem na to czasu, ani zapału, więc zamiast tego będzie o moich oczekiwaniach tuż przed rozpoczęciem festiwalu, gdy znamy już tytuły wszystkich wyświetlanych filmów i posiadamy trochę informacji o większości z nich.


NAJBARDZIEJ CZEKAM NA:

Quentina Tarantino („Once Upon a Time in Hollywood”)

Nawet nie będę próbować udawać, że jest inaczej. W tym roku zdecydowanie najmocniej czekam na nowy film Quentina Tarantino. Gdy tylko usłyszałem (w ubiegłe wakacje), że „Once Upon a Time in Hollywood” ma zaplanowaną datę premiery na sierpień tego roku, no to już wiedziałem. Ten film musi trafić do Cannes! Jak wiadomo, wcale nie było to takie pewne, bo Quentin niemal do ostatniej chwili trzymał w niepewności, nie potrafiąc zagwarantować, czy wyrobi się z montażem. Na szczęście wyrobił się i będę teraz mocno trzymać kciuki żeby ten film okazał się być bardzo dobry, bo byłoby pięknie, gdyby w 25 rocznicę wygrania Złotej Palmy za „Pulp Fiction” reżyser opuścił Lazurowe Wybrzeże z kolejną nagrodą.


Joon-ho Bong („Parasite”)

W zasadzie samo nazwisko wystarcza żeby to była jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie canneńskich premier. Bong dotąd rozczarował mnie tylko raz, debiutem angielskojęzycznym („Snowpiercer”), co zostało mu zapomniane, gdy dwa lata temu pojawił się w Cannes z cudowną „Okją”. O „Parasite” na razie mało wiem, oprócz tego, że będzie oparty na koreańskiej obsadzie, pięknych zdjęciach i zagadkowo brzmiącej fabule, niczego więcej jednak nie potrzebuję (ani nie chcę) wiedzieć.

Robert Eggers („The Lighthouse”)

I w sumie to samo mogę powiedzieć o „The Lighthouse”. Samo nazwisko reżysera wystarcza żeby ten projekt powędrował na szczyt mojej listy. Eggers ma na koncie dopiero jeden film, ale za to jaki! „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” zwróciła na niego uwagę kinomanów na całym świecie, czyniąc go jednym z najbardziej obiecujących młodych reżyserów, a przy okazji podarowała światu Anyę Taylor-Joy. „The Lighthouse”, osadzony w Maine z końca dziewiętnastego wieku, zapowiada się na kolejną dawkę nieoczywistej grozy. Oficjalny opis wspomina o hipnotyzującej, halucynogennej opowieści o dwóch latarnikach (Robert Pattinson, Willem Dafoe), pierwsze zdjęcie zapowiada kino czarno-białe, a całość została nakręcona na taśmie 35mm w formacie akademii (obraz kinowy o proporcjach 1,37:1). Kino festiwalowe pełną piersią.

Kleber Mendonça Filho, Juliano Dornelles („Bacurau”).

O Filho pierwszy raz usłyszałem za sprawą „Sąsiedzkich dźwięków”, które widziałem na festiwalu Nowe Horyzonty (gdzie zgarnęły nagrodę FIPRESCI). Również na Nowych Horyzontach oglądnąłem jego następny film, „Aquariusa”, którego nie dałem rady zobaczyć w Cannes trzy lata temu. „Sąsiedzkie dźwięki” były dobrym filmem, ale „Aquarius” był już rewelacyjny. Piękne, umiarkowanie długie, powolne (ale nie ślamazarne i nudne) kino o współczesnej Brazylii, o przywiązaniu do miejsc i rzeczy, o sentymentach, miłości do kultury, ale też bucie, upartości i bezlitosnej ocenie rzeczywistości wynikającej z życiowego doświadczenia. Film o dojrzałej kobiecie (znakomita Sonia Braga), która walczy ze złą korporacją, ale też cieszy się życiem, delektuje słońcem, morzem i plażą oraz dniami spędzanymi przy muzyce i winie. Fascynująca bohaterka, interesujący scenariusz, czarujący film. Juliano Dornelles pracował przy obu projektach w roli scenografa. Najwyraźniej z tej długoletniej współpracy zrodził się pomysł na kolejny wspólny film, tym razem zrealizowany już jako dwóch reżyserów.


Jean-Pierre i Luc Dardenne („Young Ahmed”)

Bracia Dardenne to już stali goście canneńskiego konkursu głównego. Osiem edycji i dwie Złote Palmy na koncie. W ostatnim latach czasem pojawiali się z czymś przeciętnym („Nieznajoma dziewczyna”), a czasem dającym po głowie i trafiającym w serducho („Dwa dni, jedna noc”). Ignorować ich jednak nie należy, bo mają szansę stać się pierwszymi w historii posiadaczami trzech Złotych Palm na koncie. „Young Ahmed” opowie o belgijskim nastolatku, będącym pod wpływem muzułmańskich ekstremistów, który planuje zabić swoją nauczycielkę.

Terrence Malick („A Hidden Life”)

No wiem, co niektórzy sobie myślą, gdy słyszą to nazwisko. Ja mam jednak słabość do Malicka, zarówno tego starszego, który jeszcze próbował opowiadać jakąś „normalną” historię, jak i tego obecnego, odpływającego w pretensjonalne tripy okraszone przepięknymi zdjęciami. „A Hidden Life” ma podobno być powrotem do tych „normalniejszych” filmów i opowiedzieć historię Austriaka, który odmówił wstąpienia do nazistowskiej armii podczas II Wojny Światowej. Ostatnim razem, gdy Malick był w Cannes to wyjechał z niego ze Złotą Palmą w ręku (za „Drzewo życia”). Czy historia się powtórzy? Zapewne nie, ale przebieram już z ekscytacją nogami na myśl o zobaczeniu jego przepięknych kadrów na ogromnym canneńskim ekranie.

Jim Jarmusch („The Dead Don’t Die”)

W zasadzie od samego początku, gdy tylko usłyszałem o tym projekcie, to nie miałem wątpliwości, że znajdzie się w tegorocznym programie. Nie przypuszczałbym natomiast, że nowy film Jarmuscha, komedia o zombie, otworzy festiwal. Z filmami otwarcia w ostatnich latach było dość kiepsko, czasem były one przyzwoite („Śmietanka towarzyska”, „Z podniesionym czołem”), czasem tragiczne („Grace księżna Monako”), ale jednak najczęściej słabe („Kobiety mojego życia”) albo rozczarowujące („Wszyscy wiedzą”). Oby „The Dead Don’t Die” mogło się zaliczyć przynajmniej do tej pierwszej listy. Nie spodziewam się po tym filmie nie wiadomo czego, liczę na luźną zabawę historią o inwazji zombie z udziałem zaprzyjaźnionych aktorów (oj, kogo tam nie ma w tej obsadzie) i właśnie to chciałbym dostać. Jakieś gore, pomysłowe żarty, dobrze bawiąca się obsada i będzie git.


Céline Sciamma („A portrait of a lady on fire”)

Céline Sciammę kojarzę jako reżyserkę dobrego „Girlhood” i scenarzystkę niezłego „Mając 17 lat”. Obu filmom daleko do miana rewelacyjnych, ale oferowały ciekawe i wyraziste (to raczej bardziej pasuje do „Girlhood”) portrety dzisiejszych młodych Francuzów. Jej poprzedni film działał szczególnie dobrze na poziomie pojedynczych scen, które do dziś okazjonalnie wspominam z przyjemnością, ale jego największa zaleta, czyli portret współczesnych dziewczyn z francuskich nizin społecznych, raczej nie przełoży się na nowy film reżyserki. „A portrait of a lady on fire” opowiada o malarce z osiemnastowiecznej Francji, która dostaje zlecenie namalowania portretu ślubnego młodej dziewczyny, ale bez jej wiedzy. Za dnia obserwuje więc bohaterkę obrazu, nawiązując z nią w efekcie nić porozumienia, a wieczorami tworzy swoje dzieło. Fabuła zapala mi w głowie trochę alarmowanych lampek, bo brzmi to trochę jak kolejny francuski przeciętniak kostiumowy o którym prędko zapomnę, ale pozwolę sobie zachować trochę wiary w reżyserkę z potencjałem.

Takashi Miike („First Love”)

Takashi Miike to taki gość, który nakręcił już ponad 100 filmów i zanim doczytacie do końca to zdanie to pewnie zdąży już napisać scenariusz kolejnego filmu. Będzie o samurajach. Albo yakuzie. A może nawet samuraju walczącym z yakuzą. „First Love” jest o yakuzie. No, tak pośrednio, bo bohaterem jest młody bokser i atrakcyjna prostytutka, uzależniona od narkotyków, którzy dają się wplątać w jakiś bałagan ze szmuglowanymi narkotykami i muszą uciekać przed skorumpowanym policjantem, yakuzą oraz płatną zabójczynią wysłaną przez chińską triadę. W tle Tokio nocą oraz pewnie kilka galonów krwi. I fajnie, dobrze będzie zobaczyć kolejny film Miike na dużym ekranie. Poprzedni taki seans również zaliczyłem w Cannes. Oczywiście to był film o samurajach.

Bertrand Bonello („Zombi Child”)

Haiti, lata 60., martwy mężczyzna zostaje przywrócony do życia i wysłany do morderczej pracy przy trzcinie cukrowej. 55 lat później, Paryż, prestiżowa szkoła, młoda Haitanka zdradza swoim przyjaciołom mroczny rodzinny sekret. Jedna z dziewczyna wykorzysta tę informację do zrobienia jakiejś niewyobrażalnej rzeczy, gdy ktoś złamie jej serce. Ciężko powiedzieć, czy wyniknie z tego coś wartego uwagi, ale instynkt mi podpowiada, że tak. Widzę tutaj potencjał na mroczne i wciągające kino z voodoo w tle. Widziałem trzy ostatnie filmy Bertrando Bonello. „Apollonide. Zza okien domu publicznego” podobał mi się bardzo, dwa kolejne („Saint Laurent” i „Nocturama”) już zdecydowanie mniej, oby więc poziomem było to coś bliższego temu pierwszemu tytułowi.


JESTEM CIEKAWY:

Pedro Almodovar („Pain and glory”)

Almodovar jako jeden z niewielu twórców na świecie ma ten komfort, że jego filmy trafiają do canneńskiego konkursu głównego pomimo wcześniejszych premier w Hiszpanii. Festiwal stawia na światowe premiery, ale dla Pedro już nie pierwszy raz robią wyjątek. Daje to ten komfort, że można jeszcze przed festiwalem podejrzeć sobie w hiszpańskojęzycznych recenzjach czego należy się spodziewać po filmie. Wygląda na to, że filmu bardzo osobistego, udanego, ale dalekiego od rewelacji. Czyli niestety typowego Almodovara z ostatnich lat, twórcę którego dalej warto oglądać, ale czasy tworzenia filmów wzbudzających zachwyt już chyba minęły. Szkoda.

Ken Loach („Sorry we missed you”)

Loach, podobnie jak wspomniani już bracia Dardenne, ma szansę zapisania się w historii jako pierwszy posiadacz trzech Złotych Palm. Osobiście uważam, że niezasłużenie zgarnął trzy lata temu nagrodę za „Ja, Daniel Blake” (do „Wiatru buszującego w jęczmieniu” nie mam zastrzeżeń), bo tamtego roku w konkursie głównym było kilka o wiele lepszych filmów, ale to tylko pokazało, że wrażliwy społecznie przekaz jego filmów trafia do wpływowych członków jury i może ponownie zaskoczyć. „Sorry we missed you” zapowiada się na takiego właśnie Loacha, klasycznego, skupionego na maluczkich - zmagającej się z zaległymi rachunkami brytyjskiej rodzinie, która wciąż nie zdołała się pozbierać po kryzysie finansowym z ubiegłej dekady. On jest dostawcą, ona opiekunką starszych osób, ich dzieci są rude, a życie w Anglii niełatwe. Klasyczny Loach.

Xavier Dolan („Matthias and Maxime”)

Xavier Dolan to złote dziecko kina. I zbyt często też zachowuje się jak niedojrzały chłopiec. Rozgoryczony kiepskimi recenzjami filmu „To tylko koniec świata” (które i tak zgarnęło Grand Prix festiwalu!) obraził się na Cannes i swój kolejny projekt, ambitny debiut angielskojęzyczny, przetrzymał do premiery na festiwalu w Toronto. Zapewne liczył, że pozytywne opinie poniosą go ku Oscarom. Przeliczył się, bo „The Death and Life of John F. Donovan” został zdruzgotany przez krytyków i szybko o nim zaginął słuch. Dolan wraca więc do macierzystego festiwalu, gdzie pierwszy raz o nim usłyszano, z projektem już skromniejszym, francuskojęzycznym i mam nadzieję, że co najmniej dobrym i pozwalającym odzyskać nieco wiarę w tego zdolnego młodego twórcę.


Annie Silverstein („Bull”)

„Bull” brzmi jak duchowy krewny pięknego filmu „The Rider”, który zadebiutował w Director’s Fortnight dwa lata temu (obecnie można zobaczyć na HBO GO, polecam). Osadzony na obrzeżach Houston i nakręcony głównie z naturszczykami opowiada o nastolatce, która ukojenie w ciężkiej życiowej sytuacji znajduje w środowisku ludzi uczestniczących w walkach byków.

Quentin Dupieux („Deerskin”)

W świadomości kinomanów Dupieux zapisał się najmocniej filmem „Mordercza opona”, czyli szaloną historią o oponie obdarzonej świadomością i parapsychologicznymi umiejętnościami, która podąża śladem pewnej kobiety, siejąc przy okazji śmierć i zniszczenie. Bywalcy festiwali filmowych wiedzą jednak, że bynajmniej nie był to ostatni dziwny projekt filmowy Dupieuxa, który uwielbia prowadzić z widzami surrealistyczny meta-dialog. Po „Deerskin”, które otworzy w tym roku sekcję Director’s Fortnigh, również nie spodziewam się niczego normalnego. I dobrze.

Gaspar Noé („Lux Æterna”)

Zapewne normalnym filmem nie będzie też nowa produkcja Gaspara Noé. Średniometrażowa fabuła opowie o dwóch aktorkach (Béatrice Dalle i Charlotte Gainsbourg) snujących na planie filmowym historie o wiedźmach. Podobno jest to projekt stanowiący deklarację miłości reżysera do kina, esej na ten temat, ale też dokument o histerii towarzyszącej czasem pracy przy filmie. Jest to wszystko mocno enigmatyczne i trochę się obawiam, że wyjdzie z tego lekki artystyczny bełkot, o którym szybko zapomnę, ale to Noé, zobaczyć trzeba.

Abdellatif Kechiche („Mektoub, my love: Intermezz”)

Do tego filmu podchodzę dość nieufnie. „Mektoub. Moja miłość: Pieśń pierwsza” zabierał widza do francuskiej nadmorskiej miejscowości z lat 90. Bohaterami była grupa miejscowych (powiązanych ze sobą skomplikowaną siatką powiązań rodzinnych, uczuciowych i koleżeńskich), a także kilka przyjezdnych dziewczyn. Postacie dnie i noce spędzały na plażach, w restauracjach, klubach nocnych oraz… zagrodach z owcami. Życie upływało im na romansach, zabawach i dyskusjach o tym, kto z kim i za czyimi plecami. Wchodziło to dobrze, Kechiche ma talent do opowiadania takich długich opowieści o niczym i portretowaniu w naturalny sposób młodzieńczych aktywności. Jednak gdzieś tak w okolicy trzydziestej godziny filmu, poczułem się nieco znużony obserwowaniem wakacyjnej biby, która zmierza donikąd. Nie zaszkodziłoby, gdyby twórca zmusił się do zamknięcia całości w dwóch godzinach, a skoro taki był efekt trzygodzinnego filmu, no to obawiam się, czy zdzierżę czterogodzinną kontynuację. Liczę jednak na to, że Kechiche nie spędzi już większości czasu na plażowej imprezie i zechce jednak też opowiedzieć coś ciekawego.


I tak jeszcze w telegraficznym skrócie o kilku innych tytułach, których jestem ciekawy:

Corneliu Porumboiu („The Whistlers”), bo jego poprzedni film (prezentowany kilka lat temu w Un Certain Regard „Skarb”) był wciągający i zabawny.

Yi'nan Diao („The wild goose lake”), bo jeszcze nie miałem okazji zobaczyć żadnego filmu tego zdobywcy Złotego niedźwiedzia sprzed pięciu lat (za „Czarny węgiel, kruchy lód”), czas to naprawić.

Asif Kapadia („Diego Maradona”), bo poprzednimi dokumentami („Sienna”, „Amy”) pokazał, że jego filmom warto poświęcać czas.

Won-Tae Lee („The gangster, the cop, the devil”), bo jestem prostym człowiekiem, jeżeli w programie widzę koreańskie kino gangsterskie to automatycznie ustawiam się w kolejce na seans.

Lorcan Finnegan („Vivarium”), bo to thriller sci-fi z Jesse’em Eisenbergiem i Imogen Poots.

Werner Herzog („Family Romance, LLC.”), bo jeżeli Herzog wraca do Cannes po dłuższej nieobecności z filmem nakręconym z japońskimi naturszczykami, no to wypada się tym zainteresować.

Robert Rodriguez („Red 11”), bo surrealna opowieść o paranoicznym uczestniku badań medycznych może być fajną odskocznią od ciężkiego kina artystycznego.


Pierwsze recenzje z Cannes już niebawem na Kinofilii.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz