poniedziałek, 8 czerwca 2020

O "trylogii zemsty" Chan-wook Parka.


Powtórzyłem sobie całą trylogię zemsty Chan-wook Parka. Po latach najbardziej zyskał „Pan zemsta”, którego teraz bardziej doceniłem. Z pierwszego seansu pamiętałem zaskakująco dużo, oprócz tego, co najbardziej dało mi teraz po głowie – dość przygnębiającego komentarza społecznego. Park sporo miejsca poświęca na pokazanie nierówności społecznych, skrajnej nędzy w jakiej żyją najubożsi Koreańczycy, tragedii, jaką może być dla ich rodzin nagła utrata pracy, żerujących na tym hien i oderwanych od tej rzeczywistości bogaczy. Dodatkowego „smaczku” temu ostatniemu elementowi dodaje znany z „Parasite’a” aktor Kang-ho Song (który u Parka występował równie często, co u Bonga) wcielający się tutaj w bogatego mężczyznę, czyli w postać, której szoferem był w zeszłorocznym filmie. Oprócz tego, że to jego tutaj wozi po mieście prywatny szofer, niewiele go jednak łączy z prezesem Parkiem z „Parasite’a”, bo historia „Pana Zemsty” stawia go w roli ofiary, która staje się też katem.

Z pierwszego seansu sprzed lat pamiętałem, że film mnie trochę wymęczył powolnym tempem. Dwie dekady jeżdżenia na festiwale filmowe zrobiły chyba swoje, bo teraz zupełnie tego nie odczułem. „Pan Zemsta” jest oparty na dość częstej w azjatyckich produkcjach niespiesznej narracji, która nie pędzi na złamanie karku, lubiąc zawiesić się na jakichś detalach z dnia codziennego, ale też nie katuje widza kamerą zawieszoną przez kilka minut na statycznym kadrze. A zatem leży o kilka długości nudy od ślamazarności „slow cinema”, ale jednak jest na tyle wolne, żeby nieoswojony z tym niecierpliwy odbiorca zaczął się nerwowo wiercić w fotelu.

„Pan Zemsta” siedział mi w głowie przez te wszystkie lata, bo Park wybitnie opowiada obrazem, konstruując kadry, sceny i postaci, które wprasowują się w mózg widza. Różne urywki ze scen nad rzeką, scena tortur, szmaragdowe włosy głuchoniemego chłopaka – wszystko to zawsze powracało do mnie we wspomnieniach, gdy coś mi przypominało o filmie i całej trylogii. Po ponownym seansie zostanie ze mną jeszcze kilka kolejnych scen.


„Oldboy”, czyli środkowy segment trylogii, był filmem, który zapewnił Parkowi sławę na całym świecie, głównie dzięki zgarnięciu Grand Prix na festiwalu w Cannes. Przewodniczącym jury był wtedy Quentin Tarantino więc oczywiście na polskim plakacie zadbano później o wrzucenie jego wypowiedzi mówiącej: „ten film jest bardziej tarantinowski niż wszystko co do tej pory zrobiłem”. No cóż, nie był to pierwszy raz, ani tym bardziej ostatni, gdy widzów próbowano ściągnąć do kin nazwiskiem jakiegoś znanego reżysera. Nie zliczę ile razy musiałem ludziom tłumaczyć w tamtym okresie, że „Hostel” nie jest nowym filmem Tarantino. Wracając do sedna, jeżeli zamierzacie dopiero rozpocząć swoją przygodę z trylogią zemsty i kinem Parka, a nie jesteście zbytnio „oswojeni” z azjatyckimi produkcjami, no to „Oldboy” będzie dobrym pomysłem na początek. Po pierwsze, bo to jest film, który zwyczajnie warto znać jeżeli interesujemy się kinem. Nakręcona na jednym ujęciu scena mordobicia w korytarzu, oprócz tego, że jest majstersztykiem, zainspirowała wielu naśladowców, zarówno w kinie azjatyckim, jak i produkcjach angielskojęzycznych. Po drugie, bo to interesująca historia, poprowadzona w nieoczywisty sposób, oparta na zagadce do rozwiązania i dość szokującej niespodziance. Po trzecie, bo to bardzo dobry film jest.

„Pani Zemsta” to najładniej wyglądający film z całej trylogii (warto dodać, że wszystkie trzy znacząco różnią się od siebie stylistyką, pracą kamery, ogólnym pomysłem na zdjęcia), ale też chyba najsłabszy, co nie przeszkadza mu być jednak bardzo dobrą produkcją. Jeżeli miałbym wskazać na najbardziej „tarantinowski” film to nie byłby to „Oldboy” (no chyba, że pod względem stężenia przemocy i okrucieństwa) tylko właśnie „Pani Zemsta”, poplątana fabularnie, często skacząca chronologicznie do tyłu, żeby dorzucić kolejny element historii, starannie budując tym scenę pod finałowy akt, który zarazem wieńczy temat całej trylogii opowiadającej o pogoni za zemstą oraz o tym, co robi to z ludźmi i ich otoczeniem. W finałowym akcie zemsty, kolory w filmie powoli zanikają, stopniowo przechodząc w czerń i biel, jakby operator chciał powiedzieć, że w świecie tych postaci nie pozostało już miejsca na odcienie szarości, moralne rozterki i akty dobroci. Jest tylko jedna wartość – zemsta. Jeżeli jest wina, no to musi być też kara, co można planować całymi latami, a ogień trawiący serce i tak nigdy nie zagaśnie. W „Oldboyu” było to zresztą jeszcze dobitniejsze, bo zemsta była tam czymś, czemu warto poświęcić połowę życia, a wraz z wykonaniem kary utracić jedyną wartość jaką miała już egzystencja dla osoby odpłacającej komuś za dawne cierpienie.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz