Czy zastanawialiście się kiedyś, co by powstało, gdyby David
Lynch naoglądał się za dużo Monty Pythona, napisał scenariusz osadzony w Anglii,
oddał go w ręce Polańskiego, który po nakręceniu połowy filmu przypomniał
sobie, że Wielka Brytania ma podpisaną umowę ekstradycyjną z USA, uciekł z planu
zdjęciowego, a kontynuacji projektu podjęliby się bracia Coen, przy okazji
prosząc Tima Burtona o dorzuceniu kilka scen z animacją poklatkową? Ja też nie.
Niejaki Crispian Mills natomiast nie tyle się zastanowił, ale wręcz postanowił
zrealizować symulację takiego projektu. Jak zadebiutować, to z przytupem. Mills
takim zupełnym anonimem bynajmniej nie jest. W latach 90. był liderem
psychodelicznego indie-rockowego zespołu Kula Shaker, którego każdy szanujący
się hipster powinien kojarzyć i udawać, że znudził się nimi jeszcze w
podstawówce.
„A fantastic fear of everything” jest chyba najbardziej odjechanym zeszłorocznym tytułem. Dawno już nie było mi dane oglądać tak nieprzewidywalnej fabuły. Zaczyna
się niczym ciężki, psychodeliczny (chwilami mroczny) film o paranoiku,
który sparaliżowany licznymi fobiami , pogrąża się w obłędzie, całymi dniami
przesiadując w zatęchłej norze, którą zwie mieszkaniem. W końcu jednak zmuszony
jest opuścić swoje śmierdzące gniazdko i wyjść na zewnątrz (dla dodania sobie
kurażu zapuszcza... gangsta rap). Mniej więcej w tym momencie, w połowie filmu,
zauważamy, że absolutnie nie sposób przewidzieć tego, co wydarzy się dalej. Mills
ma doprawdy bujną, a przy tym chorą, wyobraźnię, której folguje dowoli. Dość
powiedzieć, że jedną z dramatyczniejszych scen w filmie osadzono w pralni. Stężenie emocji, jakie towarzyszy "zwykłemu" nastawianiu pralki, śledzeniu cyklu mycia i odwirowywania gaci, ociera się o geniusz. W kulminacyjnym momencie zobaczymy
znoszone, sprane majtki, wirujące w pełnym slow-motion w powietrzu przy
donośnej muzyce. I shit you not.
Historia jest porażająco zabawna, ale nie jest to humor dla
każdego. Rozbawia absurdalność tego co widzimy, niedowierzanie, że zrobiono to co
zrobiono, a na kolana powala swoją kreacją Simon Pegg. Jest wybitny w swej
roli. Jak to ktoś powiedział, samo przerażenie potrafi zagrać na więcej
sposobów, jak niektórzy „aktorzy” wszystkie stany emocjonalne razem wzięte.
Film natomiast do wybitnych niestety nie należy, brakuje w tym jakiejś
porządnej historii, ale nie odczuwa się tego szczególnie, bo autentycznie jest
się ciekawym kolejnych abstrakcyjnych pomysłów reżysera, który dosłownie co
pięć minut ewoluuje formułę filmu, rzucając nas po różnych gatunkach. Karkołomny
projekt, ale o dziwo trzyma się to kupy. Zadziwiająco, jak na debiutującego
reżysera, umiejętne operowane tak ekstremalnym formalnie tytułem. Może się nie
spodobać, ale myślę, że warto podjąć ryzyko i przeżyć to na własnej
skórze.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz