niedziela, 9 czerwca 2013

ill Manors - recenzja

 
ill Manors” jest debiutem pełnometrażowym brytyjskiego rapera występującego pod pseudonimem – Plan B. Oprócz rymowania, artysta, już pod własnym nazwiskiem - Ben Drew, para się również aktorstwem. Osoby obeznane ze współczesnym kinem brytyjskim, powinny go kojarzyć z filmów takich jak „Harry Brown”, „Adulthood” albo „The Sweeney”. Zanim przejdę do opisu filmu, warto wspomnieć kilka słów o tym jak doszło do jego realizacji, bo historia to zawiła, ale dość ciekawa, pokazująca twórczą determinację i kreatywność Bena.

Wszystko zaczęło się od „Bizness women”, krótkiej nowelki, napisanej przez niego, a wyreżyserowanej przez Mike Figgisa, zaprezentowanej podczas London Film Festiwal. Tempo produkcji było dość ekstremalne, żeby załapać się na pokaz festiwalowy musieli całość nakręcić w przeciągu jednej nocy, a 20-stronnicowy scenariusz skrócić do pięciu stron. Ben Drew głowiąc się co z tym fantem zrobić, wpadł na pomysł dopowiedzenia historii za pomocą rapowych numerów. Zamysł spodobał się na tyle, że gdy już w końcu zabrał się za realizację własnego filmu krótkometrażowego, „Michelle”, był namawiany do powtórzenia patentu z rapowymi wstawkami.

Jakość krótkometrażówki pozostawiała wiele do życzenia, materiał był bardzo surowy, dźwięk daleki od ideału, ale idea powoli nabierała kształtu (dosłownie, fabuła została później wykorzystana jako jeden z wątków  "ill Manors"), podobnie jak reżyserki styl rapera, który przygotowywał się już do realizacji pełnometrażowej fabuły. Łatwiej było jednak powiedzieć jak zrobić. Okres przedprodukcyjny wypadł na okres krachu finansowego i z dnia na dzień wszystkie osoby deklarujące dotąd gotowość sfinansowania projektu, uciekały z podkulonym ogonem. Ben zakasał rękawy, zorganizował pieniądze na niskobudżetową produkcję i nakręcił materiał. Nie obeszło się bez problemów. W szemranych dzielnicach, gdzie kręcono lwią część materiału, musiał się zmagać z pogróżkami dealerów narkotykowych oraz miejscową ludnością okradającą ekipę i obrzucającą ich jedzeniem z okien wielopiętrowych wieżowców. Postprodukcję natomiast, z powodu braku środków finansowych, musiał odłożyć o kilka miesięcy, podczas których intensywnie koncertował w celu podreperowania budżetu. W końcu jednak trafił do studia montażowego gdzie postawił kropkę nad i.

Historia ma miejsce w ostatnio chętnie eksploatowanym przestępczym światku wschodniego Londynu. Jakiś czas temu pisałem o „Wild Billu”, podkreślając jego odrębność od gangsterskich historii Guy’a Ritchiego. Poetyka radosnej przemocy jest obca również reżyserowi „ill Manors”, który stawia raczej na dość szorstką, brutalną i pesymistyczną wizję współczesnych obskurnych zakamarków Londynu.

Konstrukcja fabularna jest epizodyczna, krąży wokół przeplatających się historii kilku postaci, mieszając przy tym w chronologii wydarzeń. Przywoływać to może skojarzenia z Tarantino, sam zresztą reżyser przyznaje się do fascynacji jego twórczością, ale to co stworzył jest zdecydowanie bliższe produkcjom festiwalowym (oraz trylogii „Pusher”, którą również wskazuje jako źródło inspiracji). Jest to tytuł niemizdrzący się do widza, niepopadający w galop fabularny i ekwilibrystkę słowną, dialogi są takie jak przedstawiony świat, wulgarne, dosadne i trafiające w sedno. Nie festiwalowa jest natomiast warstwa techniczna - świetne ujęcia (co nie dziwi, operatorem był Gary Shaw, odpowiedzialny wcześniej za zdjęcia w „Moon”) i niebanalne zabawy formalne.

Osobny akapit należy się stronie muzycznej. Zaskoczeniem nie będzie, film hiphopem stoi. Plan B napisał sześć utworów dedykowanych poszczególnym bohaterom, opowiadających ich mniej lub bardziej dramatyczne losy, zobrazowane montażową sklejką. Nadaje to całości formy swoistego miejskiego musicalu. Żaden ze mnie miłośnik rapu, ale od albumu długo nie mogłem się oderwać. Przebojowe, wpadające w ucho bity, fajne teksty, ciekawe pomysły aranżacyjne, jest to jeden z tych soundtracków, do których wielokrotnie wracałem i będę jeszcze wracać.

Film ma swoje minusy, fabuła nie jest przesadnie oryginalna, a postacie są dość płytko zarysowane. Wynika to z nadmiaru poruszonych wątków, przez co nie poświęcono wystarczająco miejsca bohaterom, ale jeśli mam być szczery, zupełnie mi to nie przeszkadzało. Film broni się na innych polach, niewątpliwie ma swój unikalny ton, jest chwilami zaskakujący, gdy wydaje się, że wszystko zostało już powiedziane, rozpoczyna się zupełnie nowy wątek, który sporo namiesza w życiu niektórych postaci. Historia może się wydawać przesadnie mroczna, depresyjny klimat wielu historii zdołuje niejednego widza, a ponury obraz Londynu może skutecznie zniechęcić do miasta. Reżyserowi nie można jednak odmówić szczerości, kilka epizodów jest opartych na prawdziwych historiach, zdjęcia były realizowane w naturalnych plenerach, jedna z sekwencji miała miejsce w prawdziwej melinie wciąż zamieszkiwanej przez ćpunów uzależnionych od cracku. Widać, że jest to środowisko nieobce reżyserowi, ma na jego temat wiele do powiedzenia, a co więcej, próbuje wyciągnąć rękę do tamtejszej młodzieży i pomóc, nie żeruje więc tylko na sensacyjnym potencjale. Jedno z przyjemniejszych kinowych odkryć zeszłego roku.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz