Jakiś czas temu dorwałem, za dosłownie kilka funtów, boxa z czterema adaptacjami komiksów na Blu-ray (Hellboy 2, Kick-Ass, Scott Pilgrim i Wanted). Oczywistym więc było, że pewnego sobotniego wieczora, przy szklaneczce whisky i misce popcornu, odpaliłem… najsłabszego z tej listy, „Wanted - Ścigani”. Wbrew pozorom, wybór nie był aż tak zaskakujący. Angielskojęzyczny debiut kazachskiego reżysera widziałem tylko raz, w okresie premiery kinowej i podobał mi się. Coś mnie urzekło w tej przerysowanej, surrealistycznej, epatującej przemocą i głupotą fabularną, zabawie z konwencją komiksu. Zakon płatnych zabójców mordujących ludzi wytypowanych przez krosno przeznaczenia, był pomysłem tak absurdalnie debilnym, że aż uroczym. Jak się jednak okazało, reżyserowi udało się mnie przekonać do tego filmu tylko raz. Tytuł nie zniósł próby czasu. Albo po prostu z niego wyrosłem.
Komiksowa estetyka okazała się już być nie tak ekstatyczna jak to zapamiętałem (pewnie dlatego, że od tego czasu pojawił się „Scott Pilgrim” i pozamiatał w temacie), krągłości Angeliny Jolie nie tak powabne jak dawniej (w łaźni jest do schrupania, ale przez większość filmu razi kościstą sylwetką), a fabuła nie bawiła tak samo przy drugim podejściu. Nie na ocenie filmu Bekmambetowa chciałem się jednak skupić, a na komiksie, na podstawie którego powstał. Drugi seans zainspirował mnie, żeby w końcu sięgnąć po pierwowzór i z dużym zaskoczeniem odkryłem, do jakich wypaczeń doszło przy adaptowaniu go na duży ekran.
Zacznijmy od streszczenia fabuły komiksu, bo ta dość znacznie odbiega od tej znanej z filmu. Zaczyna się podobnie - zmęczony życiem urzędas, gnojony przez szefową, tkwiący w beznadziejnym związku z dziewczyną, przyprawiającą mu rogi z pomocą jego najlepszego przyjaciela, odkrywa pewnego dnia, że ojciec, którego nigdy nie poznał, zarabiał na życie zabijaniem ludzi. Krótko mówiąc, był przestępcą. Ale nie jakimś tam pospolitym rzezimieszkiem, był super-przestępcą. I od tego momentu mamy rozdźwięk pomiędzy filmem a komiksem. Super-przestępca, czyli w oryginale super-villain, jest terminem kojarzonym z kolorowymi łotrami piorącymi się w komiksach z superbohaterską hałastrą.
Tych drugich jednak nie uświadczymy, przed laty zostali wytępieni przez super-łotrów, którzy zjednoczyli siły, zmietli harcerzyków z powierzchni ziemi i wymazali o nich wszelką pamięć. Dosłownie. Sprawili, że ludzkość zapomniała o ich istnieniu. Sami złoczyńcy zeszli natomiast do podziemia, zorganizowali zorganizowaną super-przestępczość podobną do mafii, podzielili między sobą kontynenty i zainicjowali wielką spiskową działalność, dbającą o to, żeby o ich istnieniu nie dowiedział się przeciętny John Smith. W dalszych numerach okazuje się, że takie incognito nie wszystkim odpowiada i wszystko zaczyna się wikłać, ale nie będę może streszczać całej historii.
Jak widać, żadnego krosna przeznaczenia, żadnej gildii płatnych zabójców, zamiast tego swoista XXI-wieczna wersja „The Watchmen”, zaprawiona nieco przemyśleniami spod znaku „Podziemnego Kręgu” i solidną dawką przekleństw oraz barwnego, wyrazistego języka. Dość znacząco różni się również to, w jakim kierunku podąża rozwój głównego bohatera. W obu przypadkach mamy historię szaraka, który wykorzystuje okazję do wstania z kolan, zmężnienia i zrobienia czegoś ciekawego w życiu. Dramaturgia filmu opiera się jednakże na jego próbach pozostania dobrą osobą, niechęci do zabijania i zamiarze odcięcia się od spuścizny ojca. W komiksie natomiast jest wprost przeciwnie. Główny bohater ewoluuje w kawał drania, który korzystając z bezkarności zabija dla przyjemności niewinnych ludzi, gwałci kobiety (w tym gwiazdy show biznesu) i ogólnie dość szybko wyzbywa się skrupułów moralnych.
Można zrozumieć dlaczego scenariusz filmu nie poszedł w tym kierunku. Normalnemu odbiorcy nie sposób utożsamić się z tak zarysowaną postacią, jego postępowanie może wywoływać gniew i odrzucenie, ale na pewno nie sympatię i więź z bohaterem. Śledzi się jego losy, czasami kibicuje, gdy walczy z innymi łotrami o dominację w stadzie, ale jednocześnie odczuwa moralny niesmak, gdy folguje swoim żądzom i krzywdzi zwykłych ludzi.
Zmianę tego elementu można więc zrozumieć, dziwić zaczyna natomiast, gdy wypaczeniu ulega cała historia, postacie, estetyka wizualna, zakończenie, gdy w końcu filmowe „Wanted – Ścigani” niewiele zaczyna mieć wspólnego z tych komiksowym. Dziwaczne rozumowanie ekipy filmowej świetnie obrazuje postać Fox. W dodatkach na Blu-ray, jedna z osób zaangażowanych w powstawanie filmu, mówi, że nie wyobraża sobie nikogo innego w tej roli, jak Angelina Jolie. Komiksowa Fox jest wydekoltowaną mulatką, łudząco podobną do Halle Berry. Któż więc mógłby ją zagrać, pomyślmy...
No ale na to można przymknąć oko. Również na to, że główny bohater, to na kartach komiksu wykapany Eminem, a nie szkocki zawadiaka. Decyzje obsadowe żądzą się swoimi prawami, można kręcić na nie nosem, ale już dawno wyrosłem z narzekania, że wybrany aktor nie jest łudząco podobny do oryginału. Skąd natomiast, na rany Podbipięty, wytrzaśnięto krosno przeznaczenia? Dlaczego zupełnie wypaczono fabułę? Po co wsadzono tam Morgana Freemana? Tak wiem, dla jaj, dla zabawy, żeby było śmiesznie. Nie jestem naiwniakiem, rozumiem też kwestie finansowe. Komiks okazał się sporym sukcesem, więc postanowiono to jakoś spieniężyć. Pomysł był nie adaptowalny dla potrzeb dużego ekranu (było jeszcze o wiele za wcześnie na tak drastyczne przenicowanie formuły superbohaterskiej, zwłaszcza w przypadku tytułu wymagającego kilkusetmilionowego budżetu), więc wyciśnięto z niego wyjściową ideę i zabawiono się z nią. Czy to bardzo źle? Nie mam nic przeciwko błyskotliwym reinterpretacjom. Żeby tak jednak określić film Bekmambetowa trzeba by wykazać się wyjątkowo dobrym humorem. Trzeba mu jednak oddać, że bawi, zaskakuje, nawet nieco intryguje. Nie jest to może wielce udane, po drugim seansie wystawiłem 5/10, po pierwszym ocena była nieco wyższa, ale tragedii nie ma. Zmiany, o których wyżej napisałem, nie zbulwersowały mnie specjalnie. Bardziej zaciekawiły i rozbawiły, bo świetnie obrazują to, do jakiego mielenia interesujących pomysłów potrafi dochodzić podczas procesu produkcji filmu. A dotyczy to w równej mierze scenariuszów adaptowanych, jak i tych oryginalnych. Ale to już materiał na następny artykuł...
0 komentarzy:
Prześlij komentarz