Ostatnia miłość na ziemi (Perfect Sense)
Film katastroficzny ale jakże odmienny od
wszystkiego co powstało dotąd w tym temacie. Bez efektów komputerowych, bez
wybuchów, sypiących się atrakcji turystycznych, ludzkości wymierającej w
bolesnej agonii, epidemii żywych trupów, antychrysta ani nuklearnej zagłady. Nawet
bez drastycznych obniżek cen w MediaMarkt. Za to z przeogromnymi pokładami
emocji, klimatu i napięcia. Reżyser udowadnia, że proste pomysły bywają
najlepsze. W tym wypadku ludzkość jest prześladowana przez chorobę powodująca
stopniowy zanik kolejnych zmysłów. Coś z pozoru zwyczajnego, mało
destrukcyjnego, okazuje się prawdziwym przekleństwem, które boleśnie doświadczy
celuloidową rzeczywistość, przy okazji tarmosząc widzem emocjonalnie, dając jednocześnie do myślenia. Bo można się obejść bez
węchu, albo smaku, świat straci swój koloryt, ale można z tym żyć. Gdy się
jednak przestaje słyszeć innych ludzi, traci możliwość odezwania do nich, a w
końcu zobaczenia ich i dotknięcia, staje się przed perspektywą skrajnego odizolowania, tak od ludzi jak i całego świata zewnętrznego. Perspektywa spędzenia w takiej wewnętrznej próżni ostatnich tygodni (miesięcy?) życia, przeraża mnie sto razy bardziej, od jakiejś wielkiej komety dokonującej nowego aranżu planety. Dla osób nadwrażliwych empatycznie, to
może być jedna z najbardziej przygnębiających filmowych apokalips. Lars von Trier może się schować.
Wielki Odlot (Magic Trip: Ken Kesey's Search for a Kool Place)
Rok 1964, pisarz Ken Kessey (autor „Lotu nad
kukułczym gniazdem”) skrzykuje przyjaciół, kupują rozsypujący się autobus,
pokrywają go psychodelicznymi malunkami, ładują doń batalię środków
psychotropowych (będących cennym źródłem inspiracji przy wcześniej sztuce
malarstwa samochodowego) i wyruszają w długą podróż przez Stany Zjednoczone,
która ma zostać uwieńczona odwiedzeniem Wystawy Światowej w Nowym Jorku. O tej
narkotycznej podróży od dekad krążyły legendy. „Magic Trip” kończy z mitami
(paradoksalnie rozbudzając je przy tym na nowo), sięga
po fakty i opowiada o tym jak było naprawdę. Ba, nie tylko opowiada, pokazuje to. Film
złożony jest z materiałów zarejestrowanych 16mm kamerą przez pisarza i jego
przyjaciół (zwanych Merry Pranksters) podczas podróży, wzbogaconych licznymi
archiwalnymi komentarzami pasażerów kolorowego autobusu, wspominających w późniejszych latach wydarzenia z szalonej wyprawy. Barwne opowieści Merry Pranksters, w
połączeniu z wplecionymi halucynogennymi animacjami i radosnymi
ujęciami z podróży, pozwalają odbiorcy niemalże doznać narkotycznej immersji w całą historię. Z filmu
bije hurraoptymistyczne podejście do LSD, czysta radość z przechodzenia w
odmienne stany świadomości, tak charakterystyczna dla czasów, o których
opowiada dokument. Tutaj nie ma miejsca na marchewkę i kijek, mamy jedynie dużo
marchwi, a ekran aż spływa sokiem, jeśli łapiecie moją fazę.
Separado!
Gruff Rhys, wokalista walijskiej grupy Super Furry Animals
specjalizującej się w psychodelicznym rocku i elektronicznych eksperymentach, wyrusza do Patagonii na poszukiwanie wujka. Krewny zasłynął tam przed laty jako miejscowa gwiazda muzyki Celtica Latina. Podróż staje się pretekstem do
prześledzenia losów walijskiej społeczności emigrantów, którzy opuścili swoją
ojczyznę jeszcze za czasów wiktoriańskich. Rhys zagłębia się w ich historię,
śledząc jej koleje aż do czasów nam współczesnych. W poszukiwaniu prawdy,
teleportuje się do coraz głębszych zakątków Patagonii. A tak, nie wspomniałem
jeszcze o drobnym szczególe. Część dokumentalna przeplatana jest fragmentami mniej lub bardziej dziwacznych
występów muzycznych, a główny bohater każdorazowo przed wyruszeniem w dalszą podróż zakłada na głowę maskę czerwonego Power Rangera, dokonując następnie
teleportacji. Tak, myślę, że na tym mogę zakończyć, resztę niech dopowie zwiastun.
"Perfect Sense" widziałam na początku tego roku i muszę powiedzieć, że ten film cały czas do mnie wraca. Zdecydowanie w moim guście, zdecydowanie jeden z najlepszych o miłości. I jeszcze super apetyczna Eva Green ;)
OdpowiedzUsuń