sobota, 1 czerwca 2013

Przystanek INDIE: Perfect Sense, Magic Trip, Separado!

Tym razem bez przydługawej mowy wstępnej. Odkurzyłem zalegające na twardym dysku notki o trzech filmach. Pierwszy pojawił się w Polsce w normalnej kinowej dystrybucji. Obsada, jakby nie patrzeć, gwiazdorska, ale to nazwiska, które od zawsze łączyły komercję z pobocznymi tytułami niezależnymi. Tak jest w tym wypadku. O filmie kiedyś napiszę szerzej, bo zasługuje na bardziej rozbudowaną recenzję, ale to dopiero po drugim seansie. Na razie nie czuję się jeszcze na siłach, żeby ponownie się z nim mierzyć, po pierwszym razie poczułem się jakby reżyser przejechał po mnie walcem. Drugi tytuł jest dokumentem, wesołym, szalonym, ale nie wyzbytym wartości poznawczych, przybliża okres metamorfozy dawnych bitników, w hipisowskie komuny (chociaż sam Kessey mówił, że byli czymś pomiędzy, za młodzi na beat generation, za starzy na flower power). No i na koniec, jako smaczek, najbardziej absurdalny tytuł, niekoniecznie wart poszukiwań, ale nie zaszkodzi wiedzieć i o istnieniu tak odjechanych projektów.


Ostatnia miłość na ziemi (Perfect Sense)

 

Film katastroficzny ale jakże odmienny od wszystkiego co powstało dotąd w tym temacie. Bez efektów komputerowych, bez wybuchów, sypiących się atrakcji turystycznych, ludzkości wymierającej w bolesnej agonii, epidemii żywych trupów, antychrysta ani nuklearnej zagłady. Nawet bez drastycznych obniżek cen w MediaMarkt. Za to z przeogromnymi pokładami emocji, klimatu i napięcia. Reżyser udowadnia, że proste pomysły bywają najlepsze. W tym wypadku ludzkość jest prześladowana przez chorobę powodująca stopniowy zanik kolejnych zmysłów. Coś z pozoru zwyczajnego, mało destrukcyjnego, okazuje się prawdziwym przekleństwem, które boleśnie doświadczy celuloidową rzeczywistość, przy okazji tarmosząc widzem emocjonalnie, dając jednocześnie do myślenia. Bo można się obejść bez węchu, albo smaku, świat straci swój koloryt, ale można z tym żyć. Gdy się jednak przestaje słyszeć innych ludzi, traci możliwość odezwania do nich, a w końcu zobaczenia ich i dotknięcia, staje się przed perspektywą skrajnego odizolowania, tak od ludzi jak i całego świata zewnętrznego. Perspektywa spędzenia w takiej wewnętrznej próżni ostatnich tygodni (miesięcy?) życia, przeraża mnie sto razy bardziej, od jakiejś wielkiej komety dokonującej nowego aranżu planety. Dla osób nadwrażliwych empatycznie, to może być jedna z najbardziej przygnębiających filmowych apokalips. Lars von Trier może się schować.


 

Wielki Odlot (Magic Trip: Ken Kesey's Search for a Kool Place)



Rok 1964, pisarz Ken Kessey (autor „Lotu nad kukułczym gniazdem”) skrzykuje przyjaciół, kupują rozsypujący się autobus, pokrywają go psychodelicznymi malunkami, ładują doń batalię środków psychotropowych (będących cennym źródłem inspiracji przy wcześniej sztuce malarstwa samochodowego) i wyruszają w długą podróż przez Stany Zjednoczone, która ma zostać uwieńczona odwiedzeniem Wystawy Światowej w Nowym Jorku. O tej narkotycznej podróży od dekad krążyły legendy. „Magic Trip” kończy z mitami (paradoksalnie rozbudzając je przy tym na nowo), sięga po fakty i opowiada o tym jak było naprawdę. Ba, nie tylko opowiada, pokazuje to. Film złożony jest z materiałów zarejestrowanych 16mm kamerą przez pisarza i jego przyjaciół (zwanych Merry Pranksters) podczas podróży, wzbogaconych licznymi archiwalnymi komentarzami pasażerów kolorowego autobusu, wspominających w późniejszych latach wydarzenia z szalonej wyprawy. Barwne opowieści Merry Pranksters, w połączeniu z wplecionymi halucynogennymi animacjami i radosnymi ujęciami z podróży, pozwalają odbiorcy niemalże doznać narkotycznej immersji w całą historię. Z filmu bije hurraoptymistyczne podejście do LSD, czysta radość z przechodzenia w odmienne stany świadomości, tak charakterystyczna dla czasów, o których opowiada dokument. Tutaj nie ma miejsca na marchewkę i kijek, mamy jedynie dużo marchwi, a ekran aż spływa sokiem, jeśli łapiecie moją fazę.



Separado!



Gruff Rhys, wokalista walijskiej grupy Super Furry Animals specjalizującej się w psychodelicznym rocku i elektronicznych eksperymentach, wyrusza do Patagonii na poszukiwanie wujka. Krewny zasłynął tam przed laty jako miejscowa gwiazda muzyki Celtica Latina. Podróż staje się pretekstem do prześledzenia losów walijskiej społeczności emigrantów, którzy opuścili swoją ojczyznę jeszcze za czasów wiktoriańskich. Rhys zagłębia się w ich historię, śledząc jej koleje aż do czasów nam współczesnych. W poszukiwaniu prawdy, teleportuje się do coraz głębszych zakątków Patagonii. A tak, nie wspomniałem jeszcze o drobnym szczególe. Część dokumentalna przeplatana jest fragmentami mniej lub bardziej dziwacznych występów muzycznych, a główny bohater każdorazowo przed wyruszeniem w dalszą podróż zakłada na głowę maskę czerwonego Power Rangera, dokonując następnie teleportacji. Tak, myślę, że na tym mogę zakończyć, resztę niech dopowie zwiastun.

1 komentarz:

  1. "Perfect Sense" widziałam na początku tego roku i muszę powiedzieć, że ten film cały czas do mnie wraca. Zdecydowanie w moim guście, zdecydowanie jeden z najlepszych o miłości. I jeszcze super apetyczna Eva Green ;)

    OdpowiedzUsuń