Film, który odpowiada na bardzo ważne pytanie – jak wyglądałyby komedie romantyczne, gdyby kręcili je autystyczni reżyserzy z ADHD.W „Lewym sercowym” wszystko wydaje się być pozornie nie na miejscu. Reżyser, Paul Thomas Anderson, ostatnie z czym może być kojarzony, to z kręcenia kom-romów. Aktor, Adam Sandler, król niestrawnych wyrobów komedio podobnych, raczej nie zwykł grywać amantów w filmach miłosnych. Nie zwykł też, tak przy okazji, do współpracowania z reżyserami tej klasy co Anderson. No i aktorka, Emily Watson, królowa ról dramatycznych, specjalistka w umieraniu na ekranie. Z tej przedziwnej mieszanki talentów i antytalentów, wyszedł niezwyczajny, specyficzny, ale przy tym cholernie fascynujący twór.
„Lewy sercowy” rozsadza niesamowita energia, kadry praktycznie tętnią od napięcia, główny bohater jest chodzącym strzępkiem nerwów. Udziela się to widzowi, który z niepokojem wierci się na fotelu. Anderson zdołał wykreować jedyną w swoim rodzaju warstwę emocjonalną. Skonstruował film przypominający pole minowe. Sposób, w jaki prowadzi kamerę, przypomina mieszankę mistrzowskiej precyzji, z pozornie nieskoordynowanymi najazdami. W przedziwny sposób, za każdym razem znajduje idealny trick na wyciśnięcie z każdej sceny ekstraktu nerwowego napięcia. Czasem jest to statyczny kadr, czasem zaburzenie kompozycji poprzez nagłe najechanie kamerą w jakimś kierunku, czasem powolne lawirowanie nią po ekranie na jednym ujęciu.
Czasem nie musi robić nic, wystarczy muzyka, która sadystycznie igra z emocjami widza. Nieważne czy wysunięta na pierwszy plan, czy subtelnie pobrzękująca w tle, zawsze robi właściwą robotę, kreśląc paranoiczno-autystyczno-nadpobudliwy świat, pozwalając posmakować widzowi namiastki rzeczywistości z perspektywy głównego bohatera. Ciężko chwilami określić, co się dzieje w głośnikach, jakieś przedziwne smyczki, wybijające miarowo nerwowe tempo, połamane dźwięki, istny koszmar każdego miłośnika opolskiego festiwalu.
Koszmar przeżyją też „koneserzy” komedii romantycznych. „Lewy sercowy” jest jakąś abominacją gatunku. Mutantem, który niby i składa się z właściwych elementów, ale wynaturzonych, odstających od norm. Obiekt uczuć jest uroczy, ale mało powabny. Amant mało szarmancki, nie kwili z miłości, jeżeli popłakuje, to z powodów problemów emocjonalnych, najczęściej jednak po prostu coś rozpieprza na drobne kawałki w kolejnych napadach dzikiej furii. Ofiarą orgii zniszczenia padają między innymi okna w domu siostry, łazienka w restauracji, kostki dłoni słabo znoszące energiczny kontakt ze ścianą biurową. No i jest jeszcze łotr. Właściciel sklepu z materacami w Utah, menadżer sex-linii po godzinach. Oraz jego pomagierka, panienka zawodowo dysząca wieczorami przez słuchawkę, a za dnia wyłudzająca pieniądze od „rozmówców”.
Przedziwny zestaw postaci, niesamowity klimat, plątanina specyficznych wątków fabularnych i drobnych szalonych pomysłów, a wszystko to przemyślane od początku do końca od strony technicznej, idealnie wyegzekwowane i zaskakująco dobrze poprowadzone na ekranie przez Adama Sandlera. Może i nienajlepszy film w karierze Andersona, możliwe, że wręcz najsłabszy, ale z całą pewnością najoryginalniejszy. Zresztą, bycie najsłabszym na liście zawierającej takie tytuły jak „Aż poleje się krew”, „Magnolia”, „Mistrz”, „Boogie Nights” i „Sydney”, to żadna ujma.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz