Richard Curtis, król komedii romantycznych, powraca do gry. Powraca niby z typowym dla niego materiałem, ale szybko okazuje się, że nie o romantyczne uniesienia chodziło tym razem. Sugeruje to już pomysł wyjściowy, czyli możliwość podróżowania w czasie i przeżywania na nowo tego co już było. Nie jest to jednak bynajmniej typowy film o problemach wiążących się z manipulowaniem czasem. Paradoksy czasowe, kontinuum czasoprzestrzenne i efekt motyla nie zaprzątają rudej głowy głównego bohatera. Za bardzo jest pochłonięty podrywaniem dziewczyn. Cel niby banalny, ale jakże oczywisty, mając na uwadze osobę reżysera.
Curtis zdaje się jednak nie przykładać do tego specjalnej uwagi. Przed połową filmu główny bohater zdąży upatrzyć wymarzony obiekt westchnień, poderwać go, utracić, ponownie podbić jej serce, ożenić się i spłodzić dzieci. I wtedy staje się jasne, że zainteresowanie 56-letniego reżysera leży już gdzie indziej. Młodszej widowni podarowuje to, z czego słynie najbardziej: znakomicie opowiedzianą miłosną bajkę. Dla uatrakcyjnienia gatunku - po którym, nie ukrywajmy, poruszałby się bezbłędnie nawet z zamkniętymi oczami - dorzuca motyw manipulacji czasem, ale ten najważniejszy dla niego wątek przemycony jest subtelnie, początkowo niejako w tle, a jednak to jego finał najbardziej zapada w pamięci. Chodzi mianowicie o relację ojciec-syn. Jak to u Curtisa, nieco przeidealizowaną, ale za to jak pięknie pokazaną, z wyczuciem poprowadzoną, pierwszorzędnie domkniętą.
Zasługa to tak świetnego Domhalla Gleesona, rudowłosego (!) pierwszoplanowego aktora, jak i Billa Nighy’ego, który nie do końca zdołał uciec od charakterystycznego dla niego manieryzmu, ale tym razem okiełznał go, kreując przy tym postać łapiącą chwilami za serce. No i w oderwaniu od ich relacji, jest jeszcze oczywiście przecudowna Rachel McAdams, która w czymkolwiek by się nie pojawiła, z miejsca rozświetla ekran swoją urocza osobą. O takich oczywistościach jak charakterne postacie drugoplanowe nawet nie wspominam, bo to już kolejny znak rozpoznawczy Curtisa.
Czyli kolejny klasyk gatunku? I tak, i nie. Jak już pisałem, Curtis lata temu zrobił fakultet z komedii romantycznych. Opowiadanie kolejnych miłosnych historii jest dla niego równie naturalne jak oddychanie. Robi to w sposób niewymuszony, zawsze idealnie odgrywa odpowiednie partytury, ale wkładane w to serce pozwala całości uniknąć posmaku tworu machinalnego. Tak też jest i w tym wypadku, jako „feel-good movie” sprawdza się znakomicie, nie dając specjalnych powodów do narzekań. Problem w tym, że w odróżnieniu od wielu poprzednich filmów Curtisa, nie oferuje sobą niczego świeżego. Tak, pomimo nieoczywistego dla niego wątku nadnaturalnego. Pewnie dlatego, że jest on nie do końca przemyślany, reżyser bawi się nim, stwarza wiele zabawnych sytuacji, ale nie do końca wie jak wycisnąć z tematu cały potencjał, pozostawia więc z lekkim niedosytem, a do tego nie zawsze zachowuje spójność w operowaniu wymyślonymi przez siebie zasadami.
Sęk w tym, że to nie miał być film o podróżowaniu w czasie, a przynajmniej nie to miało być sednem historii. W związku z tym, z pobłażaniem patrzyłem na umowne potraktowanie tematu przez reżysera, co nie ukrywam, było nawet na swój sposób urocze. Bo to w zasadzie taka bezpretensjonalnie pozytywna historia, nieformalna, opowiedziana z lekkością, bez nadęcia, oglądania się na realizm i pseudonaukowego bełkotu. Miało to być przede wszystkim lekkie, łatwe i przyjemne w odbiorze. I jest. A każdy z osobna musi już sobie sam odpowiedzieć, czy to dobrze czy źle. Kto nie lubi Curtisa i jego różowych okularów, przez które patrzy na świat, ten po zobaczeniu filmu „Czas na miłość” zdania nie zmieni. Pozostali powinni się bawić dobrze, bo wprawdzie nie jest to ścisła czołówka jego scenopisarskiej twórczości, ale i nie zasługuje na zostanie zaliczonym w poczet najsłabszych filmów napisanych przez Brytyjczyka.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz