sobota, 12 października 2013

Filth - recenzja


Pierwszy stycznia 2011. James McAvoy budzi się po sylwestrowej imprezie. Zastanawia się przez chwilę, czy tylko sobie to ubzdurał, czy też rzeczywiście ostatniej nocy Michael Fassbender próbował przyklejać metalowe sztućce do przyrodzenia. Ignoruje tę myśl, sięga po notatnik i zaczyna spisywać noworoczne postanowienia. Lista jest krótka. W zasadzie tylko jedna pozycja: „No more Mr. Nice Guy”. To samo wpisuje w noworocznej wiadomości tekstowej do swojego agenta. Koła zostają wprawione w ruch, sznurki pociągnięte, sok grejpfrutowy wypity i nieco ponad 700 deszczowych dni w Szkocji później – plony zebrane. W 2013 aktor dokonuje szarży na duże ekrany jako niegrzeczny chłopiec, atakuje z przytupem, trzykrotnie.

Dwie pierwsze salwy nie są oczywiste. W „Transie” i „Czasie zapłaty” jest po prostu dobrym gościem, któremu zdarza się być paskudnym. Miesięczny odstęp czasowy pomiędzy premierami wysyła jednak jasny przekaz: No more Mr. Nice Guy. Ale to dopiero przygrywka, przystawka przed daniem głównym, przygotowanie do głównego uderzenia – premiery filmu „Filth”. Bruce Robertson jest niczym mroczne odbicie bohaterów wyżej wymienionych filmów. To obleśny fizycznie, zgniły moralnie, podstępny, szujowaty, perwersyjny, egoistyczny i złośliwy typ, któremu niejako przypadkiem zdarza się przejawiać drobne oznaki człowieczeństwa i znikome pokłady dobroci. Do tego jest niezrównoważony psychicznie. Swój chłop.

Zanim pojawił się na dużym ekranie, swoim urokiem osobistym czarował na kartach powieści spisanej przez Irvine’a Welsha. Tego Welsha, co to 20 lat temu napisał historię o kilku szkockich narkomanach zatytułowaną „Trainspotting”. Wszyscy mówili, że nie da się ją zaadaptować na dużym ekranie, a potem pojawił się pewien śmiały Brytyjczyk i udowodnił, że jednak można. Pięć lat później Welsh spłodził „Filth”, do adaptacji którego przymierzało się kilku twórców. Wszyscy kapitulowali. Że niby ciężko przełożyć na język filmu powieść, w której dialogi w dużej mierze odbywają się w głowie bohatera, a kawałki tekstu są pożerane przez tasiemca (powoli wyniszczającego organizm Bruce’a) zastępującego je własnymi słowami. Pfff.

Z nie adaptowalnymi powieściami tak już bywa, że są nie adaptowalne tylko do chwili, gdy ktoś je zaadaptuje. Tym ktosiem w tym wypadku był niejaki Jon S. Baird, który wypracował potrzebną do opowiedzenia tej historii filmową narrację, tam coś przyciął, tu coś dodał, postawił na właściwych aktorów i BOOM, ekranizacja gotowa. Welsh początkowo był przeciwny obsadzeniu w głównej roli McAvoy’a, uważając go za zbyt młodego i przystojnego do roli Robertsona. Aktor okazał się jednak dość zdeterminowany i przekonujący na castingu, żeby zmienić jego zdanie. Nie można się temu dziwić, za wcześnie jeszcze, żeby wyskakiwać z określeniem „życiowa rola”, ale z całą pewnością będzie to jeden z kamieni milowych w jego karierze. Jest to ten typ aktorstwa, który stanowi zbyt dużą mieszankę surowego geniuszu, scenicznego obłąkania, niewygodnego realizmu i czystego talentu, żeby zaistnieć w „szanujących się” nagrodach filmowych, ale za kilka lat będzie wymieniany w czołówkach niedocenianych kreacji tej dekady.

Na szczęście nie jest to przypadek filmu, w którym błyskotliwa kreacja pompuje życie w niemrawą resztę. Historia, strona techniczna, bohaterowie i cała ekranowa otoczka, są tak odjechane, pomysłowe i niebanalne, jak tylko zasługuje na to film z bohaterem takim jak Bruce Robertson. Całość jest niczym heroinowy odlot bohaterów „Trainspotting”, z zewnątrz odpychające, odstręczające brudem i ludzką zgnilizną, ale gdy jesteśmy w samym epicentrum, zapominamy o całym świecie, łapiemy się mocno oparcia, otwieramy szeroko oczy i chłoniemy każdy moment, żeby niczego nie uronić. Niby pozostaje niesmak po obcowaniu z czymś niesmacznym, ale trudno zapomnieć o dreszczyku emocji, jaki to zapewniło. Nie ma jednak mowy o mizdrzeniu się do widza. Film oferuje dużą dawkę humoru, ale w specyficznej formie, wymagającej przebicia się przez rasistowskie, mizoginistyczne, wisielcze, nasycone wulgaryzmami i prostacką dosłownością, teksty rzucane przez głównego bohatera. Dodać do tego dużą dawkę surrealistycznej grozy wiążącej się z psychodelicznymi majakami Robertsona i mamy już pełen obraz tej odważnej produkcji, która niejednego widza odrzuci. No ale czego innego można było się spodziewać po adaptacji książki o tytule „Ohyda”?


1 komentarz:

  1. Filth (2013) Online

    http://efilmy-online.pl/2014/06/15/filth-2013-oryginal/

    OdpowiedzUsuń