Brakowało mi tego typu kina. Nie wiedziałem o tym, odkryłem to po kilkunastu minutach seansu. Gdy zaczęły się pierwsze silne wstrząsy, Zapora Hoovera rozsypała się na kawałki, a Paul Giamatti z lekkim obłędem w oczach oznajmił, że to nawet jeszcze nie było preludium do właściwej rozpierduchy, to właśnie wtedy pierwszy raz poczułem się jak w domu. Później było już tylko jeszcze lepiej.
Elementy kina katastroficznego obecne są w większości współczesnych blockbusterów, w finale „Człowieka ze stali” zdemolowano pewnie więcej budynków, jak przez cały „Dzień niepodległości”, pełnoprawnego Armagedonu zorganizowanego przez Matkę Naturę nie widzieliśmy jednak na dużym ekranie chyba od czasu obciachowego „2012” (nie licząc zeszłorocznej „Pompeji” osadzonej w czasach antycznych).
„San Andreas” jest w zasadzie historią odbitą od sztancy. Jest tragedia rodzinna (utrata dziecka), która doprowadziła do rozłamu w małżeństwie. Jest sympatyczny główny bohater, były wojskowy, obecnie pilot helikoptera ratunkowego, który kiepsko znosi widmo rychłego rozwodu. Jest córka, klasyczna amerykańska - błękitnooka - piękność, o obfitym, falującym biuście, wylewającym się z obcisłej koszulki z dekoltem. Jest też przyszły ojczym, pozornie fajny gość, bogaty, kreatywny, odnoszący się z szacunkiem do głównego bohatera i z sympatią do jego córki, ale gdy tylko sytuacja staje się kryzysowa, wychodzi z niego tchórz i egoista, The Rock musi więc ruszyć na pomoc i zebrać dawną rodzinę razem.
O dziwo, ten sztampowy scenariusz nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, reguluje kurs filmu, ustawia jasne zasady i wysyła wiadomość - robimy klasyczne kino katastroficzne. Przez klasyczne, mam bardziej na myśli filmy z lat 70., stawiające nacisk na dramat ludzi, jak durnawe produkcje Emmericha i jego naśladowców, traktujące swoich bohaterów podmiotowo. "San Andreas" czerpie jednak wiele fabularnych tropów z katastroficznych blockbusterów przełomu wieków. Oprócz wyżej wymienionych, jest to jeszcze chociażby postać naukowca, którego nikt nie słuchał, jak ostrzegał przed nadchodzącym kataklizmem, obowiązkowy rezolutny chłopczyk oraz nieszczęsna amerykańska flaga łopocząca na wietrze. Naukowiec szybko jednak znika, na flagę można przymknąć oko, chłopczyk nie irytuje, a wspomniana wcześniej dziewczyna, bynajmniej nie jest zapłakaną ślicznotką wypatrującą tatusia. Bohaterka staje się liderem trzyosobowej grupy usiłującej przeżyć w sypiącym się San Francisco, to ona decyduje co mają robić, gdzie iść i jak się zachowywać w kryzysowej sytuacji. Co tu dużo mówić, nie daleko padło jabłko od jabłoni, jest córeczką tatusia i jeżeli chodzi o sztukę przetrwania, to nauczyła się od niego wszystkich najważniejszych sztuczek.
Film może i pod pewnymi względami jest klasyczny, ale oprawę wizualną ma zdecydowanie współczesną. Z uwielbieniem epatuje się tutaj widokiem walących wieżowców, rozsypujących mostów, "tańcującej" ziemi, a w końcu - tsunami. I co tu dużo mówić, oglądanie tego na dużym ekranie daje mnóstwo frajdy. Gdy dochodzi do tego ostatniego, a na ekranie zaczyna się rajd motorówką w kierunku nadciągającej fali, żeby przeskoczyć przez nią, zanim z impetem uderzy w miasto, to człowiekowi zaczyna się mimowolnie cieszyć morda. Tak, jest to głupie, i co z tego?
Co warto jednak podkreślić, w całym tym komputerowym rozgardiaszu nie zapomina się o bohaterach. Poszczególne wątki poprowadzono bez większych pretensji, z luzem, może i w mało oryginalny sposób, ale z sercem, przez co i widz odczuwa dużą sympatię do tych postaci, szybko zaczynamy ich lubić, a przez to w dramatycznych scenach pojawiają się nawet jakieś emocje, bo trochę jednak obawiamy się o ich los. Nie często mogę to powiedzieć o bohaterach blockbusterów napędzanych komputerowymi efektami.
Wzorcowe kino rozrywkowe, no i w sumie spore zaskoczenie, bo nie oczekiwałem niczego specjalnego po tym filmie. Nie kłopotałem się nawet z oglądaniem zwiastunów, a na salę kinową trafiłem trochę przypadkiem, wyszedłem z niej natomiast z szerokim uśmiechem i głową pełną fajnych wrażeń.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz