Saoirse Ronan to utalentowane dziewczę, które ma tendencję do wybierania słabych filmów, nieprzystających do jej zdolności aktorskich. To nie jest jeden z tych filmów. "Brooklyn" skradnie niejedno serce, bo to inspirująca, ciepła, wzruszająca i bardzo nostalgiczna podróż do lat 50. Do czasów, gdy trawa była zieleńsza, niebo jaśniejsze, kobiety skromniejsze, a mężczyżni obdarzeni większą klasą. A przynajmniej twórcy filmu każą nam w to wierzyć. Niech i tak będzie.
Historia opowiada o młodej irlandzkiej dziewczynie, Ellis Lacey, która wypływa do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu lepszego losu. Na miejscu wynajmuje pokój w internacie prowadzonym przez surową panią Kehoe (świetna Julie Walters), pilnującej żeby żadna z młodych kobiet śpiących pod jej dachem nie pozwalała sobie na żadne bezeceństwa. Bohaterka pracuje jako ekspedientka w dużym sklepie, wieczorami szkoli się na księgową, a w wolnym czasie spotyka z sympatycznym chłopakiem włoskiego pochodzenia. Osobista tragedia zmuszą ją jednak do powrotu na krótki czas w rodzinne strony. Jak na złość wszystko zaczyna się bohaterce w Irlandii układać, trafia się fajna praca, ugania się za nią szarmancki Irlandczyk (Domhnall Gleeson), no nic tylko porzucić trudny los emigranta i pozostać u siebie. Problem w tym, że w Stanach Zjednoczonych czeka stęskniony ukochany, Nowy Jork zdążył już skraść serce, a sytuacja zawodowa wygląda obiecująco. Jest więc dylemat.
Zdaję sobie sprawę, że może nie brzmieć to przesadnie porywająco. Podobnych historii było wiele, no ale jak to czasem bywa, diabeł tkwi w szczegółach, a spełnienie w sposobie wykonania. Za szczegół robi kobieca perspektywa. Nie tylko śledzimy wzloty i upadki emigracyjnej tułaczki oczami głównej bohaterki, ale i poznajemy przy okazji szerokie spektrum innych kobiet mieszkających w Nowym Jorku. Jest więc pani Kehoe, surowa starsza kobieta, narzucająca młodym podopiecznym dyscyplinę i dobre maniery. Pozornie chodzący schemat, ale postać grana przez Walters ucieka od łatwego zaszufladkowania jako posągowego sierżanta moralności. Ta skorupa pęka, gdy pani Kehoe zaczyna nagle prezentować ludzkie odruchy, zdradzające spore pokłady ciepła i dobroci czające się pod pochmurnym obliczem. Szybko do widza dociera, że w surowej pozie jest równie wiele bezkompromisowości, co zdroworozsądkowego pragmatyzmu i troski o młode lokatorki.
Młode, powabne dziewczęta, mieszkające razem z główną bohaterką, na początku wydają się być siedliskiem żmij. Złośliwych, zazdrosnych dziewuch, którym tylko romanse w głowie. Prędko spojrzymy na dziewczyny innym okiem, gdy tylko odkryjemy, że łączy je szczera więź, solidarność i serdeczność względem koleżanek. No i jest jeszcze panna Fortini (znana z serialu "Mad Men" Jessica Pare), czyli przełożona Ellis, czujnym okiem przypatrująca się zachowaniu nowej pracownicy, żeby później z lekkim zniecierpliwieniem wypunktowywać jej kolejne wpadki. Gdy tylko jednak zauważa, że bohaterkę filmu trawi ogromna tęsknota za domem, natychmiast sprowadza do sklepu osobę mogącą zapewnić jej wsparcie duchowe, a sama taktownie usuwa się w cień.
Dostrzegacie pewną prawidłowość? Tak, to jest jeden z tych cholernie pozytywnych filmów, po których można odzyskać wiarę w ludzkość i pokłonić się nad bezinteresownymi gestami dobroci. Nie w każdym czai się tutaj dobro, jest jeden beznadziejny przypadek dla którego nie ma nadziei, ale zostaje zgrabnie zgaszony ciętym komentarzem i pozostawiony z rozdziawioną buzią. Przekaz jest więc jasny: bądźmy dla siebie mili. I słusznie. Może to i nieco naiwne, ale to nieważne, trochę pozytywnego przekazu nikomu nie zaszkodzi. Zwłaszcza tak zgrabnie podanego.
I tu dochodzimy do kwestii wykonania. Doprawdy, trzeba by się wysilić, żeby wytknąć filmowi Johna Crowley'a jakieś ewidentne minusy. Ekranowy świat zaludniają postacie barwne, porozumiewające się ze sobą żywym, naturalnym językiem, a co istotne, nie pełniące pojedynczej fabularnej funkcji. Historia jest urokliwa i czarująca, nieco inspirująca, przyprawiona zgrabnie wyważoną dawką humoru, smutku oraz melancholii. Saoirse jest sercem tego filmu, w jej twarzy, oczach, sylwetce, odmalowuje się cała gama towarzyszących jej emocji. Doskonała kreacja, jedna z lepszych w karierze aktorki, zdziwiłbym się bardzo, gdyby przeszła niezauważona przez najbliższy sezon nagród filmowych. Odkryciem filmu jest natomiast Emory Cohen, czarujący, zabawny, oddany, pozujący trochę na młodego Marlona Brando. Zresztą, cała jego filmowa włoska rodzina z miejsca kradnie serce odbiorcy, a szczególnie kilkuletni brat, wzorcowy przykład sprytnego, wygadanego Włocha o melodyjnej intonacji głosu.
Podstawowy minus filmu może więc paradoksalnie tkwić w jego plusie, bo tam gdzie jedni dostrzegą ciepłą, inspirującą historię, inni zobaczą naiwną opowiastkę, operującą stereotypami kulturowymi (sposób prezentacji Irlandczyków i Włochów), sentymentalizmem i zbędnym melodramatyzmem. No cóż, jeszcze się nie urodził taki, który wszystkim by dogodził. Jeżeli macie nastrój na coś optymistycznego, zgrabnie zrealizowanego, bardzo dobrze odegranego, o inspirującej fabule, to powinniście zainteresować się filmem Johna Crowley'a. A osoby niezainteresowane tego typu historiami pewnie i tak nie doczytały tekstu do tego miejsca. Ich strata.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz