Bardzo smaczne danie, stworzone przy użyciu wysokiej jakości składników, starannie odmierzonych i przyrządzonych przez zdolnego kucharza. Za składniki robią oczywiście utalentowani aktorzy oraz ekipa techniczna, a za kucharza Danny Boyle. Nie bez znaczenia jest jednak autor przepisu, scenarzysta Aaron Sorkin, to bardziej jego film jak Boyle'a, który pozostaje w lekkim cieniu cholernie błyskotliwego dramaturga.
Sorkin zrezygnował z formy typowego, nudnego, szkicu biograficznego, opowiadającego w skrócie całe życie głównego bohatera. Zamiast tego wybrał trzy ważne momenty w karierze Jobsa, zrealizowane z pompą konferencje zapowiadające wejście na rynek trzech nowych produktów: Macintosha, NeXTa oraz iMaca. Następnie obudował wokół nich zakulisową, zawodowo-osobistą dramę przybliżającą odbiorcy postać Steve’a Jobsa oraz jego relacje z innymi ludźmi. Schemat jest zawsze podobny. Jobs spotyka się z córką, Stevem Wozniakiem (Seth Rogen) oraz Johnem Sculleyem (Jeff Daniels). U jego boku, niczym opoka, trwa Joanna Hoffman (Kate Winslet), a w tle orbituje jeszcze – kochający go nienawidzić – programista Andy Hertzfeld oraz dziennikarz, próbujący się odnaleźć w tym całym kontrolowanym chaosie.
Aktorzy wyraźnie delektują się wypowiadaniem soczystych dialogów Sorkina. Słowny ping-pong trwa przez cały film, co w połączeniu z konstrukcją scenariusza, skupiającego się na trzech konkretnych dniach i miejscach, sprawia, że "Steve Jobs" bliższy jest sztuce teatralnej, jak produkcji kinowej. Z całą pewnością nieteatralna jest natomiast forma. Żeby uzupełnić wiedzę widza o odpowiedni kontekst historyczno-biograficzny, czasem wskakują - oprócz wypowiedzi prasowych słyszanych z offu - retrospekcje z bliższej i dalszej przeszłości, często - przy pomocy zgrabnego montażu - korespondujące, a nawet prowadzące swoisty dialog, z bieżącymi wydarzeniami na ekranie. Jest to chwilami karkołomnie pomyślane, ale działa, więc tym większy szacunek, zarówno dla Sorkina, za znakomicie napisany scenariusz, jak i montażysty, Elliota Grahama, za zgrabne i czytelne "zlepienie" ze sobą nakręconego materiału, no i rzecz jasna dla Boyle'a, za nerwy ze stali i utrzymanie kontroli nad tym chronologicznym chaosem.
Nie jest to jednak film równie dobry jak "Social Network" (kolejny scenariusz Sorkina). Chyba potrzebna jest silna osobowość na miarę Finchera, żeby w filmie napisanym przez tak wyrazistego scenarzystę, nie zabrakło również autorskiego stempla reżysera. Nie mam najmniejszej ochoty i potrzeby do tego kiedykolwiek wracać. Wszystko już zobaczyłem, co było do zobaczenia, wysłuchałem dialogi, poznałem historię, do żadnego elementu filmu nie mam już ochoty wracać. Nie ma więc nawet mowy, o odczuwaniu lekkiej ekscytacji na myśl o kolejnych seansach, jaka wiąże się z filmem Finchera.
Co nie znaczy, że to film nudny. Zdecydowanie nie. "Steve'a Jobsa" ogląda się z zainteresowaniem, i to nawet dużym, bo forma trzech spotkań, z tymi samymi ludźmi, na przestrzeni wielu lat, daje szansę ciekawego zaprezentowania procesu ewolucji relacji bohatera z córką oraz jego "docierania" się z bliskimi współpracownikami. Po dotarciu przez bohatera do kolejnego życiowego zakrętu, czy też raczej zwrotnicy, pozwalającej utrzymać bieżący kurs, jest się zaintrygowanym, jak przez minione lata potoczyła się relacja Jobsa z innymi bohaterami, w jakim stanie ją za chwilę zastaniemy i w jakim kierunku zostanie teraz pchnięta przez Steve'a.
Jest to pierwszorzędnie odegrane. Michael Fassbender buduje swoją kreację na skupieniu, kontrolowanej furii oraz wrodzonej charyzmie. Jego bohater jest ewidentnym dupkiem, ciężkim do zniesienia tyranem, pomiatającym innymi ludźmi, ale też facetem na tyle bystrym, racjonalnym w swej bezlitosnej postawie oraz przesadnej dbałości o detale, no i momentami jednak czarującym, żeby można było zrozumieć, dlaczego tak wiele osób, przez tak wiele lat, wiernie trwało u jego boku i znosiło trudny charakter. Nie odstaje od niego obsada drugoplanowa. Kate Winslet, Seth Rogen, Jeff Daniels, a także kolejne aktorskie wcielenia jego córki, wszyscy oni dają popis aktorskiego kunsztu, dzielnie partnerując posągowemu, choć niepozbawionemu emocji, głównemu bohaterowi.
No i taki jest to właśnie film. Od strony realizacyjnej, doskonały. Kapitalnie odegrany, napisany i nakręcony. Ale brakuje mu trochę charakteru, w czym najbardziej zawinił reżyser, którego styl jest tu zbyt przezroczysty, podrzędny względem tak scenariusza, jak i głównego bohatera. Boyle jest wystarczająco utalentowanym twórcą, żeby wyjść obronną ręką z projektu zrealizowanego na "zlecenie", trochę jednak szkoda, że nie poświęcił czasu i energii na coś, w co mógłby włożyć więcej serca.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz