piątek, 18 marca 2016

Le grand bleu (Wielki błękit) - recenzja


Luc Besson od dzieciństwa zdawał się być skazany na życie w wodzie. Rodzicie byli instruktorami nurkowania, on sam przymierzał się natomiast do kariery biologa morskiego, jego specjalizacją miały być delfiny. Kres tym planom położył wypadek przy nurkowaniu, który na długie lata odciął go od morskich głębin. Znudzony szkolnymi zajęciami, bez możliwości doskonalenia się w tym, co chciał robić w życiu, poświęcił swój wolny czas innej pasji, kinematografii. Zaczął od pisania scenariuszy (jednocześnie robiąc za chłopca na posyłki na różnych planach filmowych). To właśnie wtedy, jako nastolatek, napisał pierwsze wersje „Wielkiego błękitu” oraz „Piątego elementu”. W tym pierwszym dał wyraz swojej wielkiej miłości do morza, co po latach zaowocowało jednym z najlepszych filmów w jego karierze.

Wielki błękit” opowiada o przyjaźni dwóch rywalizujących ze sobą nurków, którzy prześcigają się w biciu kolejnych rekordów w głębokości zanurzenia. Besson wykorzystał dane osobowe autentycznych wyczynowców, aczkolwiek jeden z nich, Enzo Molinari, w rzeczywistości nazywał się Enzo Maiorca. Co więcej, ten drugi, czyli Jacques Mayol, nie tylko był konsultantem na planie, ale i również pracował przy scenariuszu. Większość z tego, co widzimy w filmie, to jednak czysta fikcja. Obaj panowie dożyli premiery filmu, Jacques na początku tego stulecia popełnił niestety samobójstwo, ale Enzo wciąż żyje i w czerwcu tego roku skończy 85 lat. Molinari i Mayol rzeczywiście podczas dwudziestoletniej kariery sportowej kilkukrotnie pobili rekord świata, ostatecznie schodząc nieco poniżej stu metrów, ale nie konkurowali ze sobą w tym samym czasie, żaden też nie osiągnął podanych w filmie 120 metrów. Warto jednak wiedzieć, że zdaniem ówczesnych naukowców, człowiek po przekroczeniu 50 metrów powinien „pęknąć”. Zejście na dwukrotnie głębszy poziom wymagało więc niemałej odwagi. Albo głupoty.


Fabuła jest w sumie prosta, przynajmniej pozornie, bo skupia się na rywalizacji pomiędzy bohaterami, ale to stanowi zarazem o jej pięknie. Film jest bowiem o wielkiej miłości, ale niekoniecznie skupionej na romantycznej relacji pomiędzy kobietą, a mężczyzną. Ta niby jest, ale tak naprawdę ma tylko jednego bohatera, Johannę (Rosanna Arquette), która jest zakochana po uszy w Jacquesie (Jean-Marc Barr). Jest to miłość jednostronna, bo bohater wprawdzie odwzajemnia uczucie, ale w sposób chłopięcy, niedojrzały, często sprawia wrażenie wręcz znudzonego dziewczyną, niezainteresowanego jej przyziemnymi problemami, myślami uciekając w objęcia prawdziwej kochanki, czyli wodnej głębi. Nie mam najmniejszej wątpliwości, to najbardziej osobisty film w karierze Bessona. Z każdego kadru, sceny z udziałem wody, delfinami oraz sprzętu do nurkowania, bije przeogromna miłość do tematu. Od samej egzaltacji, z jaką operator przygląda się tafli wodnej, można zarazić się miłością do niej. Niemniej istotna od strony wizualnej, jest strona muzyczna, za którą odpowiadał stały współpracownik Bessona, Éric Serra . Jego fantastyczne kompozycje skąpane w lekkim ambiencie oraz elektronice, udekorowanej delikatnymi dźwiękami gitary, perkusji oraz saksofonu, dosłownie roztaczają się wokół widza, stwarzając iluzję dryfowania na powierzchni wody. Nigdy nie dane mi było obejrzeć tego filmu na dużym ekranie, pozostaje mi więc jedynie wyobrażać sobie, jak cudowny efekt musiało to dawać w sali kinowej.

Pierwszy raz „Wielki błękit” oglądałem w dzieciństwie, wróciłem do niego kilka lat temu. Co mnie zaskoczyło przy tamtym powtórnym seansie po latach, to niezwykle radosny nastrój jaki towarzyszy historii. Z pierwszego kontaktu z filmem najbardziej zapamiętałem bowiem smutny wydźwięk finału całej historii oraz urzekające piękno błękitnego wodnego bezmiaru. Ponury, acz poetycko poruszający, tragizm ostatniego kadru, idzie w parze z dramatem jaki rozegrał się w scenie kończącej prolog. Jest to bowiem dobitne przypomnienie, że mroczna głębia wody bywa uwodzicielska, ale i bezlitosna, bo może złapać w swoje sidła i już nigdy nie puścić. O ile jednak w prologu wpisana jest w to tragedia, tak w finale mamy poetyckie pojednanie z naturą, padnięcie w ramiona ukochanej, w kierunku której bohater tęsknie spoglądał przez praktycznie cały film. W tym tkwi największa różnica pomiędzy bohaterami. Obaj kochają nurkować i wplatają w to rywalizację, co jest zresztą fundamentem ich przyjaźni, ale mają zgoła odmienne priorytety. 


Enzo (Jean Reno) od dzieciństwa skupiony był na rywalizacji, cały czas dążył do konkurowania z Jacquesem, do testowania granic ludzkiej możliwości, prowokował do ich ciągłego przekraczania, przesuwania ostatecznej linii dalej, i dalej, aż w końcu odbił się o mur, który był nie do ruszenia. U Jacquesa natomiast uczestnictwo w tej rywalizacji i ustanawianie kolejnych rekordów świata jest niejako konsekwencją miłości do głębin, pretekstem do dalszego obcowania z nimi, do kolejnych wizyt na dole i prób przekonania siebie, że jeszcze ma do czego wracać na powierzchnię. Enzo był wyczynowcem, który związał swoje życie z wodą, ale kochał być na lądzie i wdawać się w interakcje z ludźmi. Jacques tylko w wodzie czuł się w pełni szczęśliwi, na stałym lądzie był zagubiony, ciągle rozkojarzony, niezainteresowany problemami „zwykłych” ludzi oraz ich nudnymi bezcelowymi konwersacjami. Wszystko to było z innego świata, którego nie czuł się częścią, niechętnie wracał więc do niego z kojącego spokoju wodnej głębi. Aż w końcu nie wrócił.

Zbyt daleko jednak odbiegłem (powiedziałbym nawet, darujcie słaby żart, że zdryfowałem) od tego, co chciałem napisać. Czyli o radosnym nastroju, jaki unosi się nad całą historią. Jest to nawet dość zaskakujące w pierwszej chwili, gdy po dość dramatycznym prologu, w którym zostajemy zetknięci z pełnym majestatem i grozą głębiny wodnej, reżyser przeskakuje do bardzo radosnej i dość beztroskiej opowieści, w której bohaterowie niczym w „buddy movie”, dowcipkują sobie, dyskutują o kobietach, porywają delfina, a nawet upijają się na dnie morza w batyskafie (absolutna perełka zamieszczona w rozszerzonej 168-minutowej wersji filmu). Mam wrażenie, że Besson wręcz zamierzył sobie oddanie całej skali uczuć jakie żywi do świata morskiego. Tak więc groza, ale i radość, smutek, który idzie w parze ze wzruszeniem, powaga w testowaniu ludzkich limitów, ale i błazenada przy stąpaniu po sprawdzonym już gruncie. Cóż mogę więcej napisać?

Fantastyczny film.

 

0 komentarzy:

Prześlij komentarz