Jestem oczarowany nowym filmem Refna. Na sali kinowej zasiadałem z bagażem wielodniowego festiwalowego zmęczenia, niewyspany, a do tego o późnej godzinie. Obawiałem się więc nieco, że mogę w trakcie odpłynąć w krainę snu. O śnie zapomniałem szybko, bo już po pierwszej minucie przepięknych wizualnie scen i towarzyszącej im pobudzającej muzyki. Wychodząc po dwóch godzinach z kina miałem na twarzy szeroki uśmiech, byłem naładowany pozytywną energią i uśmiechałem się idiotycznie do przechodniów. Dalej nie myślałem o śnie, wspominałem neonowe światła, kruchą Elle Fanning, szaloną fabułę, w głowie wciąż pobrzmiewała mi muzyka, a w sercu tkwiła radość z obejrzenia czegoś absolutnie nieprzewidywalnego. Filmu dzikiego, szalonego, przesadzonego, ale jakże pięknego.
Prześliczny – to słowo towarzyszyło mi przez pierwszą godzinę seansu. „The Neon Demon” to przepięknie nakręcona, wystylizowana, cholernie kolorowa filmowa podróż przez wyobraźnię Refna. Kolejne obrazy chłonąłem zauroczony. Soundtrack jest następną strzałą w dziesiątke na koncie reżysera. Hipnotyzujący, pobudzający, zróżnicowany stylistycznie, niewątpliwie spędzę z nim jeszcze wiele godzin.
Refn sięga po pomysły wizualne znane już z poprzednich filmów - symetryczność, intensywność kolorów, starannie rozplanowane ustawienie ludzi i przedmiotów w filmowej przestrzeni. Potrafi jednak zaskoczyć ustawieniem kamery, ścisnąć postacie w małym skrawku obrazu, otaczając ich mrokiem, albo przeciwnie, zanurzając w oślepiającej bieli. Jakby chciał podkreślić ich miejsce w filmowym świecie mody, ich nieistotność, zastępowalność kolejnym modelem ślicznotki z prowincji marzącej o karierze w modelingu.
Co ciekawe, Refn w pewnym momencie zapożycza nieco ze stylu Gaspara Noe. Stroboskopowe światła, molestujące nasze gałki oczne pulsacyjnymi rozbłyskami oraz towarzysząca im intensywna muzyka elektroniczna są czymś nieobcym fanom twórczości niepokornego Argentyńczyka. Zresztą, jakby chcąc potwierdzić tę inspirację, Refn obsadził w drugoplanowej roli głównego bohatera zeszłorocznego „Love”.
Fabuła... nie przeszkadza w delektowaniu się pięknymi obrazkami i głębokim zanurzeniu się w fantasmagorycznym klimacie filmu. Dialogi bywają pocieszne, historia szczątkowa, a później... no cóż, później reżyser mówi sobie: „walić to, lecę po bandzie!”. I leci. Oj, jak bardzo leci. Czego tu nie ma. Krwawy mord, kanibalizm, masturbacja połączona z nekrofilią o podłożu lesbijskim (!). W skrócie: krew, plwocina i wagina. Na zdrowie.
Należy dodać, że jest to w zasadzie kino klasy B. Przepięknie zrealizowane, artystyczne w formie, ale czerpiące jednak garściami z grindhouse’owej tematyki. Wielu widzów odbije się od tego, równie wielu będzie się jednak zaśmiewać do rozpuku i delektować kolejnymi odjechanymi pomysłami fabularnymi. Bo to jest zły film, jednocześnie jest to bardzo dobry film, na swój sposób doskonały, taki paradoks, ponieważ jego wartości dodatnie nie wynikają bezpośrednio z elementów nieudanych, ale z tego, że Refn świadomie zrobił film zły.
Nie jest to jednak parodia, albo hołd złożony kinu „śmieciowatemu”, to czysta premedytacja. Duńczyk doskonale zdaje sobie sprawę z tego, kiedy powinien się zatrzymać, z czego należałoby zrezygnować, żeby „The Neon Demon” był filmem przystępniejszym dla odbiorcy, bardziej wygładzonym, nie „uwierającym” podczas seansu. W skrócie - bezpieczniejszym.
On jednak nie bez kozery mówi wcześniej: „walić to, lecę po bandzie!”. „The Neon Demon” to czysta zabawa, totalna wolność przepływu idei. Jeżeli jakaś scena będzie ładnie wyglądać na ekranie, ale nie będzie miała większego sensu, tym gorzej dla sensu. Jeżeli jakiś pomysł fabularny jest ekscytujący, ale może być niesmaczny dla widza, tym gorzej dla nadwrażliwego widza. Jeżeli... no dobra, myślę, że wiadomo o co chodzi.
Refn się bawi przy tym przednio, z ekranu aż bije radość z jaką twórca przelewał na niego kolejne szalone pomysły. Jeżeli dostroimy się do tego i znajdziemy z reżyserem wspólny język to będziemy się bawić równie przednio.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz