poniedziałek, 6 czerwca 2016

The Nice Guys - recenzja


Historia realizacji najnowszego filmu Shane’a Blacka ładnie obrazuje jak funkcjonuje Hollywood i ogólnie przemysł rozrywkowy. Napisany w 2001 roku scenariusz, pierwotnie miał być pilotem serialu zrealizowanego na zlecenie CBS. Nie wypaliło. Następnie projektem zainteresowało się HBO, ale i z tego nic nie wyszło, pomysł przerobiono więc na pełnometrażową fabułę i miał być następnym filmem Seana Penna, ale ten zażądał za dużo pieniędzy i sprawa znowu się posypała. Wszystko wskazywało na to, że tym razem na dobre, ale jakiś czas temu, podczas spotkania dotyczącego ewentualnej kontynuacji filmu „Długi pocałunek na dobranoc” (!), ktoś z zarządu New Line Cinema zapytał niezobowiązująco o „The Nice Guys”. I nagle „wszyscy” w L.A. zaczęli znowu mówić o filmie, w jakiś czwartek z Blackiem skontaktował się agent Russella Crowe, w poniedziałek Shane zamierzał już do niego lecieć, żeby porozmawiać o szczegółach projektu, a jeszcze w sobotę zadzwonił do niego agent Ryana Goslinga. Tym sposobem, martwy od dziesięciu lat projekt został powołany do życia w zaledwie kilka dni. Hollywood w pigułce.

„The Nice Guys” to natomiast Shane Black w pigułce. Soczyste, niestroniące od przekleństw, dialogi, kumpelska relacja oparta na przeciwnych charakterach, wyraziści (niemalże przerysowani) bandyci, kryminalna intryga z dużą dawką elementów komediowych, no i oczywiście motyw Bożego Narodzenia, tym razem pojawiający się jednak zaledwie przez chwilę, jako mrugnięcie okiem do fanów twórczości reżysera. Nie jest to równie udany film co „Kiss Kiss Bang Bang”, ale to bynajmniej nie znaczy, że rozczarowujący. Russell Crowe i Ryan Gosling są idealnie dobrani, obserwowanie ich razem, oraz osobno, sprawia dużo przyjemności, jest pociesznie, zabawnie i… no w zasadzie to tyle. Fabuła nie jest jakoś wielce angażująca, bo zabrakło ciekawego pomysłu na śledztwo prowadzone przez głównych bohaterów, ale to co wyczyniają na ekranie, zbierając kolejne wskazówki, wynagradza to w pełni. Widać, że Black wyśmienicie się bawił przy pisaniu scenariusza. Chwilami wyobrażałem sobie, że musiał chichotać wymyślając kolejne dialogi i wydarzenia. Do tego potrafi zaskoczyć i przywalić na przykład szaloną sceną sennych majaków.

Nie jest to żadne odkrycie, ani tym bardziej pretendent do miana filmu roku, nie jest to jednak również najsłabszy film Blacka. Wręcz przeciwnie, bo jest to fajne i radosne kino rozrywkowe, które ładnie balansuje pomiędzy operowaniem treściami dla widzów dorosłych (golizna, przekleństwa, przemoc i ciała rozsmarowane na ziemi), a opowiadaniem w ciepły sposób o relacji ojca łachudry z błyskotliwą córką. Nie wspominając już o pociesznej historii dwóch najgorszych filmowych detektywów tej dekady...


0 komentarzy:

Prześlij komentarz