Mam problem z oceną najnowszego filmu Przemysława Wojcieszka. Podczas seansu wielokrotnie rechotałem z jego przerysowania, niezgrabnych dialogów i tłoczonej do głów - przy pomocy ciężkiego młota – odgórnej tezy. Nie mogę mu jednak odmówić szczerości przekazu jaki wybija się spod wielu nieudanych elementów.
Zacznijmy jednak od początku. Historia opowiada o popijawie zorganizowanej za miastem przez przyjaciół. Ciężko jednak zrozumieć jakim cudem ta grupa ludzi wciąż utrzymuje ze sobą kontakt. Bardziej niedobranej światopoglądowo paczki znajomych ze świecą szukać. Pewnie dlatego, że to nie są postaci z krwi i kości, to grupa chodzących i oddychających schematów ideologicznych, które robią za bohaterów przypowieści o współczesnej Polsce. Jest więc para nacjonalistów, dwie lesbijki, para dorobkiewiczów i Ukrainka uosabiająca element obcy, niechcianego emigranta, który zagraża Polakom.
Bohaterowie piją, dyskutują, więcej piją, dyskusje się zaostrzają, piją więc jeszcze więcej, aż tytułowe noże zaczynają iść w ruch. Strasznie dużo tutaj krzyczenia, na innych, o innych, w głuchą przestrzeń oraz - przede wszystkim - o Polsce. O Polsce zawsze mówi się tutaj z wielkiej litery, stawia za wzór, czasem jest potężna, niczym mocarstwo będące ostatnią ostoją moralności i wartości chrześcijańskich, a czasem krucha, niczym niewinne dziecko, któremu zagrażają nadciągające ze wszystkich stron hordy niebezpiecznych obcych.
Język używany przez bohaterów jest wulgarny, ksenofobiczny i operujący pojęciami, zwrotami oraz wzorcami zaczerpniętymi (przepisanymi?) z negatywnych komentarzy zalewających internet. Poziom żenady płynącej z ust bohaterów jest chwilami dobijający. Nie pomaga, że Wojcieszek próbuje się chwilami bawić w Tarantino i „podrasowywać” dialogi luzackimi tekstami, pseudozabawnymi żartami i „wnikliwymi” komentarzami społecznymi. Wychodzi z tego żałosna wersja Olafa Lubaszenko. Na dobicie bawi się jeszcze w łopatologiczną symbolikę, która przetestuje cierpliwość niejednego odbiorcy.
No i do tego zżyna równo od zachodnich twórców. O tym, że garściami czerpie z Tarantino i jego naśladowców już wspomniałem. Czasem, niczym Xavier Dolan, próbuje czarować wpadającymi w ucho piosenkami towarzyszącymi licznym scenom w slow-motion. Od Kanadyjczyka podpatrzył również pomysł na nietypowy format obrazu (1:1). Liczne słowne tyrady sprawiają wrażenie niezdarnej imitacji sceny przed lustrem z „25. godziny” Spike’a Lee. Różnica jest jednak zasadnicza, bo litania bluzgów rzucanych przez sfrustrowanego Amerykanina doprowadziła bohatera do konstatacji, że winić powinien przede wszystkim samego siebie. U Wojcieszka wszyscy bohaterowie są przekonani o własnej nieomylności.
Nie jest to oczywiście zachowanie obce Polakom i w zasadzie zarówno to, jak i żenujące w swej głupocie ksenofobiczno-nacjonalistyczne wypowiedzi, należałoby odbierać jako element realistycznego przekazu. Irytującego, niewygodnego, przyprawiającego o zgrzytanie zębami, ale przecież niczego nie zmyślającego, bo wiernie powtarzającego wypowiedzi o takiej naturze jakie zalewają polski internet. Nie wkurzają więc dialogi jako takie, drażni raczej stojąca za nimi ludzka głupota i zaściankowość, którą usiłuje sportretować Wojcieszek.
I bywa, że jest w tym bardzo dobitny i szczery, bezlitośnie tnąc głęboko i z rozmachem. Problem w tym, że wali nieco na oślep, na każde udane trafienie przypada kilkanaście niezgrabnych, wywołujących złośliwy uśmieszek, grymas zniesmaczenia albo uczucie zażenowania tym co obserwujemy i czego słuchamy. Czasem wynika to z natury opisywanych postaci, tego nie można się czepiać. Problem w tym, że wiele fałszywych nut jest efektem niezgrabnej reżyserii i scenariusza. Obejrzeć warto, bo temat ważny i na czasie, a serce reżysera jest po właściwej stronie, ale żeby się nie zniechęcić w trakcie seansu trzeba temu filmowi wybaczyć naprawdę wiele.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz