Największe kinowe zaskoczenie tego lata. Nie miałem wobec tego filmu żadnych oczekiwań, prawdę mówiąc to przełknął przez mój „radar” praktycznie niezauważony. Jakiś czas temu trafiłem w kinie na zwiastun. Pomyślałem, że zapowiada się na dość przyjemnego przeciętniaka o fajnym pomyśle wyjściowym i natychmiast o nim zapomniałem. Od pewnego czasu „potykałem się” też o plakat, który nie zapowiadał niczego, bo wyglądał na pozbawioną pazura wizualną kopię ostatnich filmów Nicolasa W. Refna. Skojarzenie z Refnem nie było zupełnie błędne, ale jeszcze do tego wrócę. Do kina wybrałem się dość przypadkiem, bo w ostatniej chwili skojarzyłem tytuł ze wspomnianym zwiastunem i postanowiłem dać szansę. Dobrze zrobiłem.
„Nerve” ma jedną podstawową zaletę, niemalże od razu przykuwa do ekranu. Dwójka reżyserów szybko zarzuca na nas przynętę, którą bez większych oporów łapiemy i dajemy się im wodzić już niemalże do samego końca filmu. Historia opowiada o nowym internetowym fenomenie - aplikacji na telefon, która zachęcą do uczestniczenia za pieniądze w grze opartej na wyzwaniach rzucanych przez innych użytkowników. Już przy logowaniu należy wybrać, czy jest się graczem, czy tylko obserwatorem. Bohaterka filmu (Emma Roberts) wybiera pierwszą opcję i szybko dostaje pierwsze zadanie – pocałowanie nieznajomego. Pada na młodego chłopaka (Dave Franco), który okazuje się również być graczem i następnym zadaniem dwójki bohaterów będzie wspólne wyruszenie do centrum miasta. Wyzwania zaczynają się robić coraz bardziej szalone i punktem granicznym dla dziewczyny jest rozpędzenie się na motorze do 60 mil na godzinę, jadąc ruchliwą drogą w centrum Nowego Jorku z oślepionym kierowcą manewrującym pomiędzy samochodami przy pomocy udzielającego mu wskazówek współpasażera, czyli bohaterki. Od tego momentu można prychnąć na film, albo bawić się w najlepsze, bo wprawdzie bywa chwilami niedorzeczny, ale jednocześnie nie odbija zbyt daleko w kierunku pasa zarezerwowanego dla nowych odsłon „Szybkich i wściekłych” i podobnych im odrealnionych akcyjniaków. A przy tym bywa naprawdę emocjonujący i chwilami można się zawiercić nerwowo w fotelu.
Na wiele rzeczy można tutaj kręcić nosem, ale trzeba oddać scenarzyście, że jest się zaciekawionym akcją, dalszym rozwojem wydarzeń i tym jakie będzie rozwiązanie całej kabały. Finał okazuje się niestety dość rozczarowujący, a z filmu uchodzi powietrze już nieco wcześniej, ale dość udanie maskuje to fajna realizacja. Reżyserzy (Henry Joost, Ariel Schulman) opowiadają z młodzieńczą energią i ze zrozumieniem współczesnych trendów w kinie. Formalnie dużo zawdzięczają wspomnianemu Refnowi, bo neonowe światła i kolorystyka przywodzą w pamięci jego ostatnie filmy, ale i również przypominają o kilku innych tytułach z ostatnich lat, które garściami czerpały z lat 80. („The Guest”, „It Follows”). Widać, że stylistyczne nawiązania do tamtego okresu są teraz bardzo popularne i szybko nie zanikną (nie muszę pewnie nikomu przypominać o serialu „Stranger Things”). „Nerve” jednak muzycznie bardziej skacze pomiędzy dekadami i gatunkami, wrzucając na głośniki – oprócz współczesnych kawałków - jeszcze chociażby „C.R.E.A.M.” Wu-Tang Clanu, który nie tylko jest ważnym elementem pewnej sceny, ale i również motywem powracającym w dialogach.
Film jest zdecydowanie skierowany dla młodszych odbiorców, bo to w zasadzie thriller dla nastolatków, bardzo efekciarski wizualnie, niewymagający intelektualnie (z całym szacunkiem dla młodszych odbiorców rozsmakowanych w ambitniejszych produkcjach) i formalnie, dbający o utrzymywanie solidnego tempa wydarzeń, pobudzający muzycznie i operujący internetową terminologią. Oczywiście to ostatnie trzeba traktować z lekkim przymrużeniem oka, bo „Nerve” wiele brakuje do bycia realistyczną historią. Z całą pewnością nie jest też tak błyskotliwy w punktowaniu zagrożeń związanych z internetem, ani tym bardziej subtelny w metaforycznym ujęciu tematu, jak chciałby być. Osoby poszukujące stylowych klasycznych(/realistycznych) thrillerów powinny unikać jak ognia, widzowie nieskreślający na starcie filmu operującego współczesnym językiem kina rozrywkowego mogą podarować jednak szansę, bo to zaskakująco emocjonujący i wciągający tytuł.
Ok, mnie przekonałeś, ale dziwne, że nie wspomniałeś ani słowem o Juliette Lewis. Jej nazwisko zawsze jest plusem każdego filmu :)
OdpowiedzUsuńP.S. Nie wiem czemu, ale czytając Twoją recenzję ciągle miałem z tyłu głowy "Jestem bogiem" z 2011 roku.
Pozdrawiam
Nie było o czym wspominać to niestety tylko marginalna rola matki głównej bohaterki.
UsuńA co do „Jestem Bogiem” to pewnie kojarzy się przez pewne podobieństwo wizualne.