Pamiętam dobrze moment, gdy doczekałem się pierwszego stałego łącza. W Polsce wciąż królował format VHS, a filmy na płytach oznaczały jakiegoś podłego DivXa od kolegi, który miał go nie wiadomo skąd, zazwyczaj od innego znajomego. Nie marudziło się, oglądało. Pierwszy kontakt z filmowymi X-menami zaliczyłem za sprawą paskudnej kamerówki, która chyba nawet nie zajmowała całego obrazu, a do tego na ekranie były napisy w jakimś azjatyckim języku. Obejrzałem. Twardy byłem.
Gdy doczekałem się więc stałego łącza, otworzył się przede mną zupełnie nowy świat. W końcu mogłem nadrobić wszystkie te filmy, o których od lat czytałem w prasie filmowej, książkach oraz magazynie Machina, ale nie mogłem dostać w lokalnych wypożyczalniach kaset, a szansa na zobaczenie ich w telewizji była znikoma. Ściągnąłem i odpaliłem więc cudo zwane KaZaA, wylęgarnię wirusów, trojanów i różnych ancymonów, żeby przy zawrotnej prędkości 70,6 KiB/s rozpocząć niecny proceder piracenia. Pamiętam dobrze trzy pierwsze tytuły jakie ściągnąłem (zajęło mi to ponad tydzień): „The Texas Chain Saw Massacre”, „Street Fighter II: The Animated Movie” oraz „Ninja Scroll”. Od lat śledziłem polską prasę poświęconą anime i mandze, miałem listę filmów, które koniecznie muszę nadrobić, ale oprócz kilku klasyków nagranych na Canal+ przez starszego brata mojego kolegi („Akira”, „Ghost in the shell”), namówionego zresztą przeze mnie, miałem okazję obejrzeć jedynie… „Czarodziejkę z księżyca”.
„Ninja Scroll” od dawna pobudzał moją wyobraźnię i nie mogłem się doczekać okazji, gdy będę mógł go w końcu zobaczyć. Miałem wtedy konkretnego fioła na punkcie feudalnej Japonii, uwielbiałem wszystko, co dotyczyło samurajów, roninów, ninjasów, a raczej popkulturowego wyobrażenia tychże. „Ninja Scroll” wydawał się tytułem stworzonym dla mnie, miał różnych obsztyfikantów w kimonach, słowo ninja w tytule, a postacie wymachiwały całym asortymentem broni białej. Do tego wizualnie kojarzył mi się z pewnym dwuwymiarowym mordobiciem, które namiętnie katowałem w salonach gier arcade (seria „Samurai Shodown”). Nie rozczarowałem się, film kupił mnie od razu, miał wszystko wyżej wymienione, a do tego był intensywny, krwawy i nie brakowało w nim golizny. Wszystko czego nastoletniemu chłopakowi potrzeba do szczęścia.
Film obejrzałem jeszcze trzy razy. Ostatni raz tuż przed pójściem na studia, podczas spotkania w Krakowie z grupą pasjonatów kina, którzy współtworzyli ze mną klub i stronę Ofilmie. Anime zapuściliśmy późno w nocy, po kilkunastu minutach większość machnęła na niego ręką i poszła spać. Obejrzałem do samego końca w towarzystwie tylko dwóch kolegów, jeden chyba już znał i lubił (z rezerwą), drugi nie znał i raczej nie polubił. Sam odkryłem wtedy, że „Ninja Scroll” już nie odbieram tak entuzjastycznie jak kilka lat wcześniej. O filmie przypomniałem sobie jakiś czas temu, gdy trafiłem na okazję kupienia ładnego wydania Blu-Ray (steelbook) po rozsądnej cenie. Skusiłem się, wczoraj obejrzałem i…
… kurde, dobrze się to oglądało. „Ninja Scroll” mógłby stanowić za idealny przykład dla wszystkich przeciwników tych „chorych chińskich bajek”. Film jest brutalny, i to bardzo, kończyny są odcinane, krew sika mocno, dużo w tym sadyzmu i dosadnej przemocy. Nie brakuje też golizny, często połączonej z przemocą seksualną. No co tu dużo mówić, jest ostro. Jeżeli ktoś jednak lubi grindhouse’owy klimat, ten z przyjemnością obejrzy to krwawe anime, skąpane w azjatyckich wierzeniach i historii potraktowanej z eskapistyczną frywolnością. Historia jest prosta i łatwo traci zainteresowanie odbiorcy, ale kapitalnych pomysłów w tym anime jest od groma. Nawet jeżeli momentami nie śledzimy zbyt uważnie jego fabułę to film i tak przyciąga nasze zainteresowanie kolejnymi intrygującymi postaciami pojawiającymi się na ekranie. Kolekcja demonów, samurajów, ninjasów i innych rębajłów jest tutaj doprawdy imponująca. Wszyscy bohaterowie są wyraziści, przeciwnicy są bardzo barwni, każde starcie oferuje coś nowego, ciekawego, zapadającego w pamięci. Od obowiązkowego samurajskiego pojedynku w bambusowym lesie zacząwszy, a na starciu z garbatym demonem, skrywającym w grzbiecie setki owadów (nie pytajcie) skończywszy.
Nie każdemu przypadnie to do gustu, bo film bywa makabryczny, niezbyt wyrafinowany i jest raczej mało porywający fabularnie, a styl animacji jest ładny, ale dość archaiczny. „Ninja Scroll” z całą pewnością nie przekona do japońskiej animacji osobę sceptycznie do niej nastawioną. Miłośnik anime, albo pomysłowych krwawych jatek, powinien jednak podarować filmowi szansę. Nie jest to tytuł z najwyższej półki, ale klimatu i dobrych pomysłów z cała pewnością nie można mu odmówić.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz