Stałym czytelnikom nie muszę chyba tłumaczyć jakiej aktorce będę gorąco kibicować za kilka tygodni podczas oskarowej gali, gdy na scenę wejdzie Leo, żeby odczytać nazwisko najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Konkurencję ma jednak mocną, bo muszę przyznać, że Natalie Portman na statuetkę zasługuje równie mocno co Emma Stone (Isabelle Huppert bardzo dobrze zagrała w „Elle”, ale nie wydaje mi się, żeby nieangielskojęzyczna rola miała szansę na wygraną). W „Jackie” jest doskonała, a to była bardzo wymagająca rola. Kamera przez większość filmu jest do niej przyklejona, często widzimy aktorkę na dużych zbliżeniach, a Natalie przez cały czas musi uczestniczyć w niełatwych emocjonalnie scenach. Jackie bywa bardzo poważna, dystyngowana, chwilami wręcz wyniosła, ale też i zaskakująco bezpośrednia, jasno określająca swoje oczekiwania względem innych, posiadająca jasno wyznaczony cel i realizująca go w zdecydowany sposób. Podczas wywiadu z dziennikarzem, do którego wielokrotnie wracamy podczas filmu, cały czas panuje nad sytuacją, nawet gdy się otwiera i zaczyna szczerze opowiadać o szczegółach tragicznego dnia, oferując reporterowi prawdziwe złoto, szybko sprowadza go na ziemię, informując, że nigdy w życiu nie autoryzuje tego fragmentu.
To jednak tylko jedna z twarzy Jackie, ta publiczna. Prywatnie jest zrozpaczoną, zgaszoną kobietą, której cały świat właśnie się rozsypał, wszystkie plany na przyszłość legły w gruzach i jedyne o czym potrafi na razie myśleć to zadbanie o to, żeby wszystko co do tej pory osiągnęła z mężem nie poszło na marne i nie skończyli jako kolejna zapomniana prezydencka para. Przez cały film Jackie szczerze i radośnie uśmiecha się tylko raz, podczas sceny mającej miejsce przed zamachem. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło to być łatwe i przyjemne doświadczenie aktorskie – przychodzić każdego dnia na plan zdjęciowy, żeby wchodzić w skórę załamanej kobiety i przełączać się pomiędzy cierpiącą młodą wdową, upijającą się samotnie w Biały Domu, a publiczną personą, silną i elegancką Matką Narodu pogrążonego w żałobie. Doskonała rola.
Nie mogę tego samego powiedzieć o filmie, którego podstawową zaletą jest wartość poznawcza – widz wychodzi z sali kinowej z przekonaniem, że po raz pierwszy tak naprawdę poznał Jackie i zobaczył autentyczną kobietę, która miała liczne wątpliwości i była daleka od ideału. Skonfrontowana z ogromną tragedią początkowo reaguje jak normalny człowiek, szybko jednak otrząsa się z tego i przystępuje do działań na miarę ikony, którą zresztą stała się nie przez przypadek, bo kosztowało ją to niemało pracy. Jest to film o kreowaniu swego wizerunku w czasach, gdy telewizja jeszcze raczkowała. O traumie, ale i również ukrywaniu jej przed światem oraz aktywnym wpływaniu na masową świadomość. Jest to interesujące i niegłupie, ale ciekawsze przy późniejszej analizie obejrzanego filmu, jak podczas samego oglądania go, bo bywa, że seans się strasznie dłuży.
„Jackie” jest krótkim filmem, zaledwie półtoragodzinnym, i całe szczęście, bo już po trzydziestu minutach mamy wrażenie, że załapaliśmy już wszystko co reżyser chciał nam przekazać i niczego więcej się od niego nie dowiemy. I w gruncie rzeczy tak właśnie jest, bo to konsekwentnie opowiedziana, sprawna warsztatowo opowieść (najbardziej w pamięci zapadła mi scena z kamerą śledzącą samochód pędzący do szpitala), którą uzupełnia się o kolejne warstwy doklejane do wyjściowego założenia. W zasadzie jest więc to powtarzanie tego samego – interesującego - przekazu, ale z lekkim przestawianiem za każdym razem konstrukcji wyrazów i podmienianiem wykorzystanych już słów, żeby całość nieco rozciągnąć i zamaskować jednolitość dozowanej treści.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz