niedziela, 22 stycznia 2017

La La Land - o odbiorze filmu, obsesji i magii kina


Muszę się do czegoś przyznać, może to być dla Was lekkim zaskoczeniem, bo do tej pory się z tym nieco ukrywałem (#heheszki), ale mam totalnego pierdolca na punkcie „La La Land”. Dałem już temu wyraz, najlepiej jak umiałem w tamtej chwili, w mojej recenzji sprzed dwóch tygodni. Chyba nie najgorzej mi to wyszło, bo żaden inny tekst na blogu nie zebrał tylu lajków i widzę w statystykach, że wciąż dużo osób w niego wchodzi. Zebrałem za niego wiele miłych słów, czasem nawet chyba zbyt życzliwych (jestem w 100% pewien, że to nie jest najciekawsza polska recenzja w historii, miło mi jednak, że ktoś tak uważa), ale co tam, nie będę przecież na to narzekać, przypomnę sobie o nich następnym razem, gdy ktoś napisze, że dostał raka od lektury jakiegoś mojego wpisu. Kończąc temat recenzji, chciałbym dodać, że najbardziej mnie w tym wszystkim cieszy, że takim uznaniem spotkał się tekst o filmie, który jest mi tak bardzo bliski. Recenzję można przeczytać TUTAJ, więc jeżeli ktoś jeszcze tego nie zrobił i ma na to ochotę, proszę bardzo.

Wspominam o tym, bo film w końcu miał oficjalną polską premierę kinową. Wcześniej było pełno pokazów przedpremierowych, więc najbardziej napaleni na film już go widzieli i w większości przyjęli entuzjastycznie/pozytywnie. A teraz dołączyły osoby przyciągnięte tym całym szumem, rekordową ilością Złotych Globów, entuzjastycznymi recenzjami i zachwyconymi znajomymi. I zaczęły się pojawiać głosy negatywne. Co było do przewidzenia, bo nigdy nie wierzyłem w to marketingowe hasło: „musical dla ludzi, którzy nie lubią musicali”. Oczywiście znajdą się również i takie osoby, ale jednak jest to film tak mocno zanurzony w gatunku, czerpiący przy tym garściami z klasyków, że jeżeli ktoś nie lubi tego typu kina to naturalnie zacznie kręcić nosem i twierdzić, że jest to płytka kiczowata opowiastka. Co jest swoją drogą bardzo dalekie od prawdy, ale jeszcze do tego wrócę.


Przez ostatnie dwa tygodnie otrzymałem kilka wiadomości od osób, które mnie poinformowały, że film im się nie podobał. Zazwyczaj nie padało to wprost, ale w powietrzu wisiało pytanie: „jak to możliwe, że mi się nie podobał, a tobie się tak bardzo podobał?”, ewentualnie bardziej napastliwe: „dlaczego u licha tobie się TO podobało?”. Zazwyczaj odpowiadałem w podobny sposób: „nie zrobili jeszcze filmu, który spodobałby się każdemu”. Nie zrobili też takiego, który nie spodobałby się wszystkim bez wyjątku, ale to już tak na marginesie. Odbiór każdego filmu to bardzo indywidualna kwestia. Na pewne rzeczy reagujemy stadnie, bo coś akurat trafia w odpowiedni moment w czasie i porusza odpowiednie struny u widowni masowej, ale nawet wtedy znajdą się osoby, które stają z boku i patrzą na to z politowaniem. Najczęściej dlatego, że nigdy nie byli częścią jakiegoś przeżycia popkulturowego do którego nawiązuje dane dzieło, albo go nie rozumieli/lubili już wtedy. Przyczyn tego, że ktoś nie lubi „La La Land” może być tysiące: ktoś wstał danego dnia lewą nogą, nie lubi musicali, nie znosi jazzu, albo Goslinga, albo optymistycznych filmów, albo nostalgicznych opowieści, albo tytułów zaczynających się na literę „L”, albo… No dużo, no. I nie chce mi się zgadywać w każdym przypadku jaka jest tego przyczyna, przyjmuję do wiadomości i zachwycam się filmem dalej, co uzasadniłem najlepiej jak potrafiłem w recenzji i późniejszych wpisach na fejsie. A jeżeli ktoś mówi, że to wszystko to bzdury i ludzie zachwycają się stadnie wydmuszką, nie przejmujcie się tym, zamknijcie oczy, zanućcie piosenkę z filmu i wspomnijcie sobie słowa Sebastiana: Fuck Them!

Nie mam na celu oczywiście nikogo obrazić, bo to przecież takie neutralne „fuck them”, serio. Komuś się nie podoba film, nie łapie klimatu, nie dał się oczarować historii, a teraz staje w tłumie zachwyconych i zaczyna marudzić? Nie atakujcie, nie awanturujcie się, nie wyszydzajcie, powiedzcie sobie w myślach: „fuck them” i wzruszcie ramionami, przecież to nie zmienia faktu, że wciąż kochacie film, a jeżeli ktoś tego uczucia nie podziela to tylko i wyłącznie jego strata. „La La Land” to fenomen, który zachwyca równie mocno krytyków, co zwykłych widzów, a to znowu nie jest tak częste. Zwłaszcza, że obie grupy zachwycają się w gruncie rzeczy z tego samego powodu – film porusza odpowiednie struny w sercu. Krytyk i kinoman oczywiście dostrzeże jeszcze dodatkowe warstwy, wyłapie nawiązania do innych filmów, doceni stronę techniczną, zachwyci się licznymi długimi ujęciami i tym ile pracy włożono w ich realizację. Zauważy, że Ryan Gosling rzeczywiście nauczył się gry na instrumencie, a cudowna Emma Stone wkłada całe serce w rolę.


To jednak tylko dodatkowe plusy, bo najważniejsza w tym przypadku będzie skala i jakość uczuć z jakimi film pozostawia widza. Z jednej strony smutek, a z drugiej radość, jest jakoś tak cieplej na sercu po seansie, przyjemnie i kojąco, a jednocześnie ogarnia człowieka przygnębienie, gdy zastanowi się nad całą historią. I właśnie dlatego to „La La Land” będę najbardziej kibicować za kilka tygodni podczas rozdania Oskarów. Inne filmy mogą poruszać istotniejsze problemy społeczne, być bardziej skomplikowane fabularnie, oparte na złożonych portretach psychologicznych i dawać do myślenia, ale coraz rzadziej oglądając współczesne produkcje można poczuć autentyczną „magię kina”. Poczuć się zachwyconym i zarazem wzruszonym obejrzanym filmem, wspominać go kładąc się spać i myśleć o nim następnego dnia po przebudzeniu, a nawet po tygodniu, czy też dwóch, poczuć słodko-gorzkie uczucie, gdy się trafi na jakąś piosenkę, albo fragment ulubionej sceny, i zapragnąć pognać od razu do kina na kolejny seans. Obserwuję reakcje innych widzów i wiem, że wiele osób podziela moją obsesję, jesteśmy uzależnieni od „La La Land”, chcemy go doświadczyć na dużym ekranie jak największą ilość razy dopóki jest na to szansa. To magia kina w czystej postaci, możesz tego nie podzielać i nie rozumieć, a ja mogę jedynie wzruszyć ramionami i współczuć, bo jest to jedno z piękniejszych doświadczeń kinowych ostatnich lat. Coś, czego poszukuję każdego roku, a dostaję w pełnej dawce niezwykle rzadko. Ostatnim takim filmem był „Mad Max: Na drodze gniewu”, który oczywiście poruszał zupełnie inne struny w sercu, ale również stanowił przykład na to, że gdy się w projekt włoży odpowiednio dużo pasji i zaprawi to nienaganną stroną techniczną to efekt może być tylko jeden – kino totalne, pobudzające nasze zmysły, ale jeszcze mocniej emocje.

I właśnie dlatego już zaczynam myśleć nad czwartym seansem kinowym „La La Land”. Niektórych może to bawić. Będą się pukać w głowę.

Fuck them.

5 komentarzy:

  1. Ja nie znoszę musicali (kiedyś zostałem zmuszony do obejrzenia High School Musical... no sami rozumiecie), a w La La Land się zakochałem. Niesamowicie nakręcony (te kolory, te ujęcia, to oświetlenie!), przypominający o starej magii kina, poruszający problemy współczesnych ludzi, z wybitną rolą Emmy Stone i bardzo dobrym Goslingiem oraz genialną muzyką. Jednak przede wszystkim na uznanie zasługuje sposób w jaki film Chazelle'a oddziałuje na zmysły. Miałem kilka momentów, gdzie przenosiłem się z bohaterami do Los Angeles. Powiew wiatru, zapachy, uczucie lewitowania. Na co komu kina 5D, kiedy wystarczy dać się ponieść La La Land? Żaden film nie oddziaływał na mnie w taki sposób od dawna. Może to brzmi jak szaleństwo, ale takie właśnie odczucia towarzyszyły mi podczas seansu. Nie mogę przestać o nim myśleć, szczególnie o niesamowitej słodko-gorzkiej końcówce. Co do ludzi, którzy niestety nie przeżyli tego co my... "fuck them!".

    PS. Twoja recenzja, zaraz obok tej z magazynu "Kino" autorstwa Diany Dąbrowskiej, jest dla mnie najlepsza. Idealnie oddaje moje wrażenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za dobre słowo na temat recenzji, a z resztą wypowiedzi zgadzam się w 100%.

      Usuń
  2. Przyznaję się szczerze, nie lubię romansów, tym bardziej musicali i ckliwych historyjek. Do tego stopnia, że moja Przyjaciółka sprezentowała mi bilet żebym się wybrał i przekonał. Nie widziałem przed żadnego trailera, jedynie usłyszałem że film jest... dobry. I przyznaje się wybierałem się z nastawieniem że obejrzę i zacznie się krytyka (najgorsze dla mnie osobiście nastawienie przed seansem).
    Zaczęły się pierwsze minuty filmu, widzę ten cały korek, kamera zatrzymuje się na ładnej dziewczynie i słyszę "Pa-pa-pa-para-pa-pa-pa..." i jedyna myśl w głowie "kuuuuuur... zaczyna się" (i film spalony w pierwszych 5 minutach, niezły wynik).
    A później zaczyna się dziać dziwna magia jak dociera do mnie, że scena ciągle jest jednym ujęciem (zresztą nie tylko ta jedna), a muzyka momentalnie wpadła w ucho. Do tego stopnia że po tygodniu główny motyw muzyczny gra mi głowie bez przerwy.
    A dalej jest tylko lepiej i nie ma sensu się powielać bo zgadzam się z Tobą w pełni. Świetna gra aktorska, genialna kamera, doskonale zrealizowany dźwięk, świetne zakończenie (pożegnalnych spojrzeń Mii i Sebastiana nie da się zapomnieć). O muzyce nie wspomnę, jest magicznie zjawiskowa.
    I tak oto chcąc szczerze zrównać film z błotem wychodziłem z kina kompletnie zakochany. A Przyjaciółce (jeśli to czyta) z całego serca dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie ta magia... która sprawia że już ponad tydzień nie mogę się otrząsnąć po obejrzeniu tego filmu...
      Czy to normalne?

      Usuń
  3. ja nie jestem fanem musicali i ten film mnie niestety niczym nowym nie ujal, nastepne romansidlo z muzyka i tancem w tle

    OdpowiedzUsuń