sobota, 21 stycznia 2017

Manchester by the Sea - recenzja


Mały wielki film. Przeglądając opinie o tym filmie, bardzo często trafiałem na ten zwrot. I chyba rzeczywiście, najlepiej podsumowuje on ten niesamowicie intymny, spokojny, emocjonalnie dojrzały dramat Kennetha Lonergana.

Lee Chandler (Casey Affleck) pracuje jako dozorca w Bostonie. Przepycha zatkane kible, wkręca żarówki, naprawia kapiące krany, a wieczorami wdaje się w bójki w barach. Nie sprawia wrażenia sympatycznego gościa, małe grzecznościowe pogawędki o pogodzie, samopoczuciu i innych duperelach nie leżą w zakresie jego zainteresowań, nawet nie próbuje ich podejmować, po prostu milczy i ma w dupie, co druga osoba o nim pomyśli. Nie sprawia również wrażenia specjalnie zainteresowanego płcią przeciwną, kobiety lgną do niego, ale Lee nawet nie podejmuje wdawać się z nimi w jakieś relacje. Powiedzieć, że nienawidzi ludzi, byłoby przesadą, ale z całą pewnością nie jest osobą, która poszukuje towarzystwa. Bohater ma wąskie grono osób, które akceptuje, zna od lat i dobrze mu z tym, a każda nowa znajomość to potencjalny wrzód na tyłku i potrzeba budowania czegoś od podstaw. Lee nie chce budować czegoś nowego, bo wciąż nie wygrzebał się z ruin swojego dawnego życia, które pewnego dnia zawaliło się i pogrzebało jego szansę na szczęśliwą egzystencję. Nagła śmierć brata zmusza jednak Lee do powrotu do rodzinnego Manchesteru, bo musi zająć się potrzebnymi formalnościami i zdecydować, co teraz powinien zrobić z nastoletnim bratankiem, który trafił pod jego opiekę. Okaże się to zarówno szansą na obranie nowej życiowej ścieżki, jak i uporanie się z demonami przeszłości. A przynajmniej tak byłoby w mniej zgrabnie napisanym dramacie…

Scenariusz „Manchester by the Sea” to mała perełka. Historia prowadzona jest dwutorowo, wydarzenia współczesne pobudzają w pamięci Lee czasy przeszłe. Najpierw z pewnym zaskoczeniem odkrywamy, że kiedyś był szczęśliwym człowiekiem, dużym chłopcem, który lubił pożartować z bratankiem, napić się i rozrabiać nocami z kolegami, przekomarzać się z żoną (Michelle Williams) i trójką dzieci. Gdy w jednej retrospektywnej scenie odkrywamy powoli istnienie każdego dziecka Lee i widzimy szczęśliwą rodzinę, która ma swoje problemy, ale są to zwykłe codzienne troski i spięcia, nic poważnego, to zaczynamy rozumieć jego zachowanie, widzimy już oczami wyobraźni jakąś przyszłą (a raczej przeszłą) tragedię, która nieuchronnie nastąpi. Zwłaszcza, że w rodzinnym Manchesterze bohater nie jest jakimś tam Lee Chandlerem, on jest TYM Lee Chandlerem, nie każdy go zna, ale każdy o nim słyszał. Jego przeszłość skrywa pewien istotny element układanki, która składa się na to, jakim stał się człowiekiem, a w zasadzie to jest bezpośrednią przyczyną tego. Gdy już go w końcu poznamy, wszystko stanie się jasne, a nam pozostanie spojrzeć ze współczuciem na człowieka, który popełnił jeden okropny błąd, a teraz do końca swoich dni będzie musiał z tym żyć.

Lonergan umiejętnie odsłania kolejne elementy układanki, idealnie kontrastując ponury klimat filmu z humorystycznymi zdarzeniami, dialogami i zachowaniami postaci. Czasem to ciepłe w wymowie wspomnienia z przeszłości stanowią kontrapunkt dla ponurej teraźniejszości, a czasem na odwrót, a bywa, że po prostu jest źle i już, trzeba jakoś przeżyć kolejny dzień w nadziei, że przyjdą jeszcze jakieś lepsze. W Lee wprawdzie nie ma takiej nadziei, on po prostu jest, egzystuje, próbując jakoś przeżyć na tym parszywym świecie, ale jego bratanek (bardzo dobry Lucas Hedges) nie daje się złamać, wręcz przeciwnie. Chłopak dzielnie przyjmuje informację o śmierci ojca, nie przestaje udzielać się towarzysko, swój wolny czas dzieli pomiędzy kolegów, dwie dziewczyny, drużynę hokejową, granie na gitarze w zespole rockowym oraz mrukliwego wujka, z którym muszą się jeszcze dotrzeć. Idealnie odegrany i umieszczony w filmie jest moment, gdy w końcu spada maska lekkoducha, rozpacz nagle dopada chłopaka i przechodzi on małe załamanie nerwowe. Na podłodze kuchni. Z zamrożonymi kurczakami rozwalonymi po podłodze. Niemniej idealna jest reakcja Lee na całe zdarzenie. Idealna, choć paradoksalnie strasznie niezgrabna, nieco szorstka, jak zwykle nie wie co powiedzieć, albo zrobić, a jak już coś robi, to najczęściej nie to co trzeba, więc po prostu stara się być w pobliżu, towarzyszyć chłopakowi w tych trudnych chwilach, bo tak należy zrobić. Nie ma w tym cienia fałszu, jest to autentyczna troska o bratanka, szczerze odegrana i pokazana, przy jednoczesnym przypomnieniu, że Lee kiepsko sobie radzi z takimi momentami intymnej bliskości z drugą osobą.

„Manchester by the Sea” to film powolny, kino nastroju złożone ze skrawków codziennego życia, szczerze opowiedzianych i bez przesadnego dramatyzowania wydarzeń. Historia przypominająca, że ludzie to skomplikowane istoty, które skrywają w sobie wiele niezaleczonych ran, a na zachowanie każdego dorosłego człowieka składa się całe życie doświadczeń, tych bolesnych, ale i tych radosnych. U niektórych osób te pierwsze okazują się być jednak zbyt dotkliwe, żeby się z nich w końcu otrząsnąć i zacząć czerpać z tych drugich.


1 komentarz:

  1. Dzieki za te recenzje, zachecila mnie do pojscia na ten film

    OdpowiedzUsuń