Wczoraj mieliśmy ważną datę dla miłośników seriali, a jutro będzie kolejna. Zacznijmy od wczorajszej, bo minęło równo 20 lat od wyemitowania pierwszego odcinka „Buffy the Vampire Slayer”. Serial o Buffy zacząłem oglądać jeszcze pod koniec lat 90., gdy pierwszy raz trafił do polskiej telewizji za sprawą stacji TVN. Obejrzałem wtedy jakieś dwa, może trzy sezony, a później niestety mój kontakt z serialem się urwał. Nie pamiętam, czy straciłem zainteresowanie, czy też zbyt długo trzeba było czekać na zakup kolejnego sezonu, ale później zerkałem już tylko czasami na pojedyncze odcinki w niemieckiej telewizji, niewiele rozumiejąc z dialogów. Nie przykładałem do tego większej wagi, ot, kolejny serial z dzieciństwa, który miło wspominam, ale niekoniecznie chcę do niego wracać. „Buffy...” jednak mnie zaintrygowała, gdy pod koniec ubiegłej dekady zaczęła się pojawiać na przeróżnych listach najlepszych seriali, często na bardzo wysokich pozycjach. Odkryłem również, że mam kilku znajomych, którzy są fanami serialu, w tym jednego, który regularnie ogląda wszystkiego odcinki. Spróbowałem więc obejrzeć, odbiłem się jednak po kilku odcinkach, bo nie trafiała już do mnie formuła i styl serialu. Odczekałem kilka lat, wypiłem kiedyś piwo z dwoma maniakami serialu, posłuchałem ich entuzjastycznych wypowiedzi o nim, w efekcie postanowiłem spróbować jeszcze raz i jakieś dwa lata temu skorzystałem z tego, że wszystkie sezony były na Netflixie.
Obejrzałem i tym razem mnie wciągnęło. Nie jest to serial, który dotrze do każdego, bo trzeba czasem sporo mu wybaczać, szczególnie niski budżet (tanie gumowe efekty tradycyjne z pierwszych sezonów, zostały następnie zastąpione tanimi efektami komputerowymi, ciężko powiedzieć, co były gorsze), ale też niektóre pomysły fabularne. Nie da się jednak ukryć, że w serial włożono dużo serca, co było odczuwalne. Pompowano w niego sporo błyskotliwych pomysłów, nieoczywistych rozwiązań fabularnych, igrano ze schematami, bawiono się formułą, przemycano sporo dojrzałych treści, a dialogi skrzyły się od humoru i ciętych ripost. Nie wiem, czy kiedyś zbiorę się jeszcze raz za obejrzenie wszystkich odcinków, bo to duża inwestycja czasowa (prawie 150 odcinków), ale cieszę się, że udało mi się obejrzeć całość przynajmniej jeden raz. „Buffy...” to była przyjemna przygoda, czasem guilty pleasure, czasem tylko pleasure, ale jest to rzecz, którą warto znać jeżeli lubi się zgłębiać popkulturę, bo to jeden z ważniejszych seriali, które poprzedziły telewizyjną rewolucję zapoczątkowaną przez seriale HBO.
I tym sposobem przechodzimy do drugiego serialu, który jutro będzie obchodzić 15 rocznicę premiery telewizyjnej. „The Shield” powinien zobaczyć każdy szanujący się miłośnik seriali policyjnych, ale osoby unikające seriali proceduralnych zdecydowanie nie powinny się do niego zrażać, bo stracą możliwość zobaczenia jednego z najlepszych seriali w historii telewizji. Nie wiem, czy załapałby się do mojego osobistego TOP 5, bo konkurencję ma bardzo mocną, ale myślę, że tak. Historia osadzona jest w Los Angeles, opowiada o dość niewielkim posterunku policyjnym, który musi zmagać się z przestępcami pochodzącymi ze środowisk latynoskich, czarnoskórych, z białą biedotą, z wszelkimi innymi patologiami społecznymi, a nawet wschodnioeuropejską mafią. Za miejscowe gwiazdy robi mały zespół interwencyjny prowadzony przez Vica (życiowa rola Michaela Chiklisa). Panowie są zgrani, zdecydowani, efektywni oraz… totalnie zdemoralizowani. Zarabiają na czarnym rynku, kradną, podkładają materiały dowodowe, dopuszczają się morderstwa na innym policjancie, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Im dalej w las, a numer sezonu wyższy, tym robi się ciekawiej, a widz tym mocniej osuwa się w kanapie i nie może oderwać oczu od ekranu.
Osobiście nie miałem z tym problemu, ale wiele osób nie może przebić się przez pierwsze dwa sezony, bo fabuły odcinków nie były wtedy jeszcze ze sobą ściśle powiązane, przez co całość sprawiała wrażenie epizodycznych historii, a do tego zostało to nakręcone w dość surowym stylu. Nie zrażajcie się tym, bo od trzeciego sezonu fabuła mocno się zagęszcza, każda seria ma jakiegoś głównego przeciwnika, z którym musi się zmierzyć ekipa Vica, a tragedie i dramatyczne wydarzenia zaczynają się bardzo nawarstwiać, oferując jedne z najbardziej pamiętnych i emocjonujących scen w historii telewizji. Całość obejrzałem od początku do końca tylko raz. Później korzystałem z tego, że serial oglądała współlokatorka (oczywiście gorąco poleciłem, gdy szukała czegoś dobrego), więc czasem się do niej dosiadałem, żeby z doskoku obserwować to cudo, ale od tamtej pory minęło już dobre kilka lat. Chętnie wróciłbym jeszcze dziś, ale rozsądek podpowiada, że jeszcze nie, za wcześnie, muszę się z tym wstrzymać, bo lista serialowych zaległości jest duża i ciągle rośnie. Kiedyś jednak na pewno to zrobię i zapewne zaowocuje to bardzo długim tekstem, bo o „The Shield” można by pisać bez umiaru.
„Buffy...” warto zobaczyć, „The Shield” TRZEBA zobaczyć. Mówię poważnie, nie pożałujecie, i nie przerywajcie po dwóch sezonach, zapewniam, że jeszcze mi za to podziękujecie.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz