"Komando" z całą pewnością nie jest najlepszym filmem z Arnoldem Schwarzeneggerem. Nie należy też do najbardziej kasowych. Co nie znaczy, że nie zarobił na siebie. Wprost przeciwnie, przy dziesięciu milionach budżetu, zarobił prawie sześćdziesiąt, co dało mu 25 miejsce na liście najlepiej zarabiających filmów w roku 1985. Gdyby przeprowadzić jednak ankietę wśród mężczyzn po trzydziestce, który film akcji wspominają najlepiej z okresu panowania kaset VHS, "Komando" z całą pewnością znalazłby się w ścisłej czołówce. Wróćmy na chwilę do lat 80. i przypomnijmy historię porwania córki Johna Matrixa.
Wszystko zaczęło się od Josepha Loeba III, znanego scenarzysty komiksów oraz współtwórcy takich seriali telewizyjnych jak "Zagubieni", "Tajemnice Smallville" i "Herosi". Loeb wymyślił sobie, że stworzy scenariusz filmu akcji z Genem Simmonsem w głównej roli. Współzałożyciel legendarnego zespołu Kiss nie okazał niestety zainteresowania projektem, więc historię napisano z myślą o Nicku Nolte, który miał się wcielić w pozbawionego kondycji byłego komandosa. Przez jakiś czas z projektem powiązany był Walter Hill ("Czerwona gorączka", "48 godzin"), nic z tego jednak nie wyszło.
Pierwotnie historia miała opowiadać o agencie Mossadu. Zmęczony ciągłą przemocą, będącą nieodłącznym elementem jego życia na Bliskim Wschodzie, przechodzi na zawodową emeryturę i emigruje do Stanów Zjednoczonych. Nie cieszy się tam długo spokojem, bo ktoś porywa jego córkę i próbuje wymusić na nim dokonanie morderstwa. Koncept zmieniono diametralnie, gdy rolę zaproponowano Schwarzeneggerowi. Angaż austriackiego aktora znacząco wpłynął na ostateczny kształt filmu, z którego wyleciało większość dialogów o krwawej przeszłości bohatera, za to przybyło humorystycznych scen i one-linerów. Matrixa nie zżerało już sumienie, karabin maszynowy nie odłożył na półkę ze względu na dręczące go demony przeszłości, a z powodu córki, której wychowania postanowił się poświęcić. Gdy zostaje więc zmuszony do odkurzenia swojego małego arsenału, robi to bez większych oporów, znajdując wyraźną przyjemność w masowej eksterminacji przeciwników. Nie taki film chodził oryginalnie po głowie Loebowi oraz jego wspólnikowi Matthew Weismanowi, zrezygnowali więc z dalszych prac nad scenariuszem i zostali producentami filmu.
Gruntowne przepisanie scenariusza zlecono nowej osobie. Steven Edward de Souza był w latach 80. gorącym nazwiskiem. Na koncie miał między innymi takie filmy jak dwie pierwsze części "Szklanej Pułapki", "48 godzin" oraz "Uciekiniera", w którym zresztą zagrał Arnold Schwarzenegger. Steven przepisał scenariusz w kilka dni, ten trafił do reżysera, Marka L. Lestera ("Ostry poker w małym Tokio") na kilka dni przed rozpoczęciem realizacji filmu.
Warto zaznaczyć, że Arnie dopiero budował swoją aktorską "renomę", nie pokładano w nim jeszcze większego zaufania, jego dotychczasowa filmowa kariera ograniczała się do trzech filmów fantasy - w których głównie machał mieczem i innym orężem - oraz roli robota z przyszłości używającego czterech zdań na krzyż. Zważywszy na toporny akcent oraz drewnianą "technikę" gry aktorskiej, uważano to za optymalną ilość dialogów na jakie można mu pozwolić. Producenci więc z niepokojem krążyli po planie zdjęciowym "Komando" obserwując jak wypadają w jego wykonaniu długie sekwencje mówione. Aktor się denerwował i mylił dialogi, producenci się irytowali, że popełniono błąd w "obarczeniu" go słowem mówionym i domagali wycinania dłuższych partii mówionych. Tylko reżyser nie wpadał w panikę, wierzył w komediowy potencjał Austriaka i wspierał na planie.
Humor, mrugnięcia okiem i mało poważny klimat stały się znakiem rozpoznawczym filmu. Mówimy przecież o produkcji, w której głównego bohatera poznajemy, gdy idzie dziarskim krokiem przez górzysty teren, niosąc na ramieniu ogromny kawał drzewa. Reżyser nie krył, że realizując tę sekwencję mocno inspirował się nazistowskimi filmami Leni Riefenstahl, co nabiera dodatkowego znaczenia, gdy przypomnimy sobie, że na ekranie biega austriacki blondyn o idealnej muskulaturze. Warto też wspomnieć, że głównego przeciwnika, dyktatora Ariusa, miał zagrać Raul Julia. Taki był przynajmniej wymarzony wybór reżysera. Musiał jednak ustąpić i zatrudnić Dana Hedaya, na którego angaż mocno naciskał przyjaciel aktora, będący zarazem szefem studia.
Z dzisiejszej perspektywy, realia kręcenia filmu akcji w latach 80. wydają się być czymś z innej planety. W obliczu globalnego terroryzmu i podwyższonych zabezpieczeń na terenie wszystkich amerykańskich lotnisk, wydaje się nierealne, że 30 lat temu ekipa filmowa mogła bez większych problemów kręcić przed wejściem do głównego portu lotniczego w Los Angeles, wynająć na miejscu samolot, nakręcić sporo materiału na płycie lotnika oraz pasie startowym, a nawet... sterować ruchem lotniczym. W filmie jest scena, gdy Matrix wyskakuje z samolotu do pobliskich mokradeł zaraz po tym, jak maszyna wzbija się w powietrze. Oczywiście wykorzystano do tego celu kukłę, którą wielokrotnie zrzucano z podłoża samolotu. Problem w tym, że samolot następnie wzbijał się w powietrze, a lotnisko LAX było na tyle ruchliwym miejscem, że następnie musiał krążyć w powietrzu przez kilkadziesiąt minut, zanim mógł wylądować. Każde ujęcie zajmowało więc co najmniej godzinę, co pochłaniało o wiele za dużo czasu i pieniędzy. Joel Silver, producent odpowiedzialny za powstanie przynajmniej połowy klasyków amerykańskiego kina akcji, uznał to za absolutnie niedopuszczalne. Udał się więc do kontroli lotów i oznajmił, że jako ekipa filmowa powinni dostać priorytet w podchodzeniu do lądowania. I dostali.
"Komando" to w zasadzie film przełomowy dla kina akcji. Razem z "Rambo 2" praktycznie stworzyli koncept filmów o jednoosobowej armii i sprzedali to masowej publiczności. Oczywiście nie brakowało już wtedy filmów o samotnych bohaterach rozprawiających się w pojedynkę z większą grupą przeciwników (Charles Bronson lubi to). Dwóch Johnów wyniosło jednak ten fabularny pomysł na nowy poziom przesady, pokazując regularne starcia bitewne pomiędzy głównym bohaterem, a szwadronami uzbrojonych po zęby przeciwników. Ożywione figurki G.I.Joe przeniesiono z dziecinnych zabaw małego chłopczyka w piaskownicy do realiów aktorskich produkcji dla dużych chłopców. Małoletni odbiorcy byli oficjalnie wykluczeni z uczestnictwa w tym brutalnym spektaklu przemocy. Szybki rozwój rynku odtwarzaczy VHS i wypożyczalni kaset video, gdzie mało kto się kłopotał pilnowaniem docelowej grupy wiekowej, szybko udostępnił im jednak krwawe historie o celuloidowych herosach. Dziecięce fantazje o bohaterach z dużymi spluwami napędzały więc te historie, żeby następnie powstałe filmy pobudzały wyobraźnię rzeszy kolejnych chłopców spragnionych umięśnionych komandosów z wielkimi karabinami.
Między dwoma filmami z roku 1985 jest jednak zasadnicza różnica. Opowieść o Johnie Rambo jest potraktowana przez twórców ze śmiertelną powagą, co jest niejako spadkiem po - dość dramatycznej w swej końcowej wymowie - pierwszej części. Natomiast historia Johna Matrixa ociera się o świadomą autoparodię gatunku, który jeszcze nawet nie zdążył na dobre rozwinąć skrzydeł. Schwarzenegger strzela "one-linerami” jak z karabinu maszynowego. I to całkiem niezłymi. Większość z ciętych odzywek i dowcipnych komentarzy Johna Matrixa stało się obiektem kultu wśród miłośników kina akcji i wymieniane są na jednym tchu razem z "I'll be back" oraz "Yippee Ki Yay, Motherfucker". Jest to serwowane jednak w takim natężeniu, że ciężko powiedzieć, czy reżyser świadomie nabija się z konwencji kina akcji, czy też nie wyczuł momentu, kiedy zwyczajnie przedobrzył z atrakcjami i skręcił w kierunku niezamierzonej farsy. Pytanie o tyle kłopotliwe, że film z jednej strony ma spore pokłady wyczuwalnej autoironii i wyraźnie bawi się gatunkiem, do czego niewątpliwie można zaliczyć sceny z Rae Dawn Chong w roli rozgadanej Cindy (motyw z wyrzutnią rakiet!), a z drugiej strony epatuje nieznośnym kiczem w relacjach Matrixa z jego nastoletnią córką (młodziutka Alyssa Milano) oraz przeciętną fabułą z mało interesującym głównym przeciwnikiem. Do tego jest jeszcze Bennett (Vernon Wells), dziwaczny pomagier niegodziwego dyktatora, który sprawia wrażenie, jakby nie mógł się zdecydować, czy chce Johna zabić czy też się z nim przespać.
Widzów przychylnych "Komando" można więc podzielić na dwa obozy. Przedstawiciele pierwszej grupy daliby sobie ręce obciąć, że film od początku do końca jest celową parodią gatunku. Druga grupa uważa natomiast, że jest to nieporadnie zrobiony akcyjniak, ale jego braki warsztatowe, scenariuszowe i aktorskie oraz campowy klimat, stanowią zarazem jego główną zaletę. Wszyscy bawią się podczas seansu równie dobrze, więc chyba nie ma znaczenia, kto ma w tym przypadku rację.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz