Pewnego dnia, 22 lata temu, dwudziestojednoletni Edgar Wright słuchał piosenki „Bellbottoms” Jon Spencer Blues Explosion i doznał nagłego olśnienia, a w zasadzie to ujrzał konkretną scenę filmową – pościg samochodowy. Podekscytowany Wright stwierdził, że utwór jest stworzony do tego celu, najpierw przez pierwsze – szalone - dwie minuty budowane jest napięcie, przez kolejne 30 sekund tempo zaczyna się rozkręcać, a później to już nic, tylko wcisnąć pedał gazu do dechy i zasuwać ulicami. I tak narodził się pomysł na coś, albo raczej dopiero zalążek idei, którą następnie dopieszczał przez kolejne lata w głowie. Przez cały ten czas kompletował listę piosenek, które kiedyś wykorzysta w filmie, a także dopracowywał sztukę kręcenia scen podporządkowanych cięciom montażowym. Często testował tym cierpliwość aktorów, którzy byli niemalże jak kukiełki w rękach brytyjskiego reżysera, bo musieli dosłownie tańczyć tak, jak im zagra. Gdzieś tam po drodze, 15 lat temu, był jeszcze teledysk do piosenki „Blue Song”, zrealizowany przez Wrighta dla manchesterskiej kapeli Mint Royale. W klipie wystąpił jego dobry kolega Nick Frost, a pomysł polegał na tym, że widz oglądał napad na bank z perspektywy kierowcy samochodu, który czekając na kolegów dokonujących rabunku poza kadrem, wydurniał się w pojeździe słuchając muzyki. Od tego samego motywu zaczyna się „Baby Driver”, ale tam, gdzie teledysk się kończył, czyli w chwili powrotu bandytów do pojazdu, film dopiero się rozkręca, oferując najlepszą scenę pościgu jaką zobaczycie w tym roku w kinie.
„Baby Driver” to uczta dla każdego miłośnika szybkich samochodów oraz klasycznych filmów sensacyjnych ze scenami akcji realizowanymi przy użyciu kaskaderów, prawdziwych samochodów i poza studiem filmowym, bez wspomagania się przy tym efektami komputerowymi. Sceny pościgów to czysta maestria techniczna, dokładnie zaplanowane, starannie zrealizowane i dopieszczone różnymi czadowymi pomysłami: drobnymi pierdółkami, wywołującymi uśmiech na twarzy i błysk w oku, błyskotliwymi przejściami montażowymi, karkołomnymi ustawieniami kamery, zachowaniami aktorów, ich gestami, mimiką oraz rzucanymi komentarzami. Czysta radocha. A wszystko to fantastycznie zespolone z muzyką. Muzyka to serce tego filmu, jego układ kostny, a także pokrywające go mięso. Wszystko zostało tutaj obudowane wokół wybranych piosenek, doprawione kolejnymi piosenkami, a gdy akurat z głośników niczego nie słychać, to w głowie i tak jeszcze pobrzmiewa któryś z usłyszanych wcześniej kawałków. Wright najpierw dokonywał wyboru piosenki, a później budował wokół tego scenę, i to zarówno na etapie pisania scenariusza, jak i później przy realizacji filmu. Utwory towarzyszyły ekipie na planie zdjęciowym każdego dnia, a reżyser cały czas kombinował, jak wszystko to ze sobą połączyć i idealnie zsynchronizować wydarzenia na ekranie z muzyką. Końcowy efekt jest kapitalny, ale ucierpiał na tym nieco scenariusz.
No właśnie, najsłabszym elementem filmu jest niestety jego fabuła. „Baby Driver” jest szalenie oryginalny, energetyczny i świeży, a historia dość wciągająca, ale sporo w niej fałszywych nut, dziwnych zachowań bohaterów, nieprzekonujących metamorfoz niektórych postaci oraz szarż aktorskich, które czasem działają, a czasem nie. Wątek romantyczny, dość istotny fabularnie, jest mało przekonujący i niezbyt angażujący emocjonalnie, a wynika to głównie z tego, że poświęcono za mało czasu na przedstawienie widzowi postaci kobiecej (Lili James). Wright, pierwszy raz samotnie piszący scenariusz (nie licząc „A Fistful of Fingers” sprzed 22 lat, który nie doczekał się nawet wydania DVD), najlepiej się sprawdza w kreśleniu barwnych postaci drugoplanowych i mięsistych dialogów oraz przy rozplanowywaniu scen akcji, schody zaczynają się natomiast, gdy próbuje opowiedzieć coś więcej o głównych bohaterach i podbić stawkę ekranowych wydarzeń.
Czy należy traktować to jako poważny minus? Nie wiem, zastanawiam się na tym od ponad tygodnia, ale chwilowo za bardzo jestem podekscytowany fantastyczną stroną techniczną i atrakcyjnością scen akcji, żeby odpowiedzieć na to pytanie z pełnym przekonaniem. Zadecydują kolejne seanse, a drugi nastąpi chyba niebawem, bo mam ochotę zobaczyć film jeszcze raz w kinie i poświęcić tym razem większą uwagę śledzeniu temu, jak bardzo wydarzenia na ekranie korespondują z tym, co słychać z głośników. Mam wrażenie, że przy pierwszym kontakcie zostałem nieco przytłoczony rozmachem konceptu Wrighta i jeszcze sporo dobra pozostało do odkrycia w konstrukcji filmu. Czego bym jednak nie odkrył, przy kolejnych seansach w przyszłości, nie zmienia to faktu, że film gwarantuje doskonałą zabawę, energetyczne sceny akcji i barwnych zbirów, a do tego jest jednym z najbardziej oryginalnych blockbusterów tego roku.
Świetna robota. Recenzja wspaniała. Ponieważ spóźniłem się na seans i nie widziałem pierwszej sceny jutro idę jeszcze raz.
OdpowiedzUsuńTe historyjki o tym jak to trzydzieści lat temu bedący w gimnazjum przyszły reżyser oglądając komiks z gumy balonowej Donald postanowił nakręcić epos historyczno-erotyczny i oto teraz spełnia się jego marzenie to chyba taśmowo wymyślają działy marketingu przy wytwórniach filmowych. Możnaby to wybaczyć, gdyby temuż reżyserowi wyszedł dobry film. Ale w tym przypadku wyszedł gniot z absurdalnym, pełnym dziur scenariuszem i zupełnie niewiarygodnymi postaciami.
OdpowiedzUsuń