sobota, 8 lipca 2017

It Comes at Night (To przychodzi po zmroku) - recenzja


Zaskoczył mnie ten film. Poszedłem na horror w multipleksie, wyszedłem z ambitnego filmu niezależnego, oglądając się za ramię, czy aby przypadkiem nie przeniosło mnie podczas seansu do kina studyjnego. Nie dajcie się zwieść zwiastunowi oraz minimalistycznemu, mrocznemu plakatowi – groza w tym filmie jest obecna, ale nie spodziewajcie się poczwar wyskakujących zza rogu. Reżyser bardzo skąpo dawkuje informacje, pozwalając odbiorcy na snucie domysłów. Jedno jest pewne, trafiliśmy do postapokaliptycznej rzeczywistości. Amerykanie zostali zdziesiątkowani jakimś wirusem, który najwyraźniej przenosi się głównie przez kontakt cielesny, ale najwyraźniej szkodliwe są również zarodniki unoszące się w powietrzu, bo bohaterowie często korzystają z masek przeciwgazowych.

Głównego bohatera (Joel Edgerton) poznajemy, gdy razem z rodziną żegna się z zarażonym teściem, którego wywozi na taczce do lasu, zabija, a następnie podpala jego zwłoki. Paul z żoną i nastoletnim synem mieszka w domu położonym w lesie. Paul zrobi wszystko, żeby jego rodzina przeżyła. Do domu prowadzą tylko jedne (czerwone) drzwi, które pozostają zamknięte po zmroku. Obcych należy unikać, bo każdy może być potencjalnym zarażonym, albo próbować zagrabić dobra posiadane przez rodzinę Paula. Pewnego wieczoru do jego domu włamuje się nieznajomy, który… w zasadzie tyle wystarczy. Historia rozwija się niespiesznie, wręcz ślamazarnie, ale piętrzące się w głowie pytania przykuwają uwagę widza, a zgadywać będziemy praktycznie do samego końca.

Czy jest to zaraza, która tylko zabija ofiarę, czy może zamienia w coś gorszego? Czy w lesie czają się jakieś poczwary, czy nerwowe rozglądania się bohaterów i wypatrywanie oznak życia pomiędzy drzewami wiąże się jedynie z ludźmi stanowiącymi potencjalne zagrożenie? Czy drzwi pozostają zamknięte w nocy z prozaicznego powodu (bo wszyscy to robimy), czy też wiąże się z tym coś więcej? Czym jest TO w tytule filmu? Czy można zaufać komukolwiek spoza bliskiej rodziny? Czy można zaufać własnej rodzinie? Czy…

Trey Edward Shults umiejętnie buduje nastrój paranoi i grozy. Atmosfera jest chwilami bardzo gęsta, skrzypiące dechy, skąpe oświetlenie i klimatyczna muzyka sprawiają, że mimowolnie poprawiamy się w fotelu. Zdjęcia plenerowe, z kadrami wypełnionymi drzewami, prowokują do wypatrywania w tle czegoś, bo przecież to horror, co nie? Więc należy się spodziewać jakiegoś zagrożenia. Ulegamy więc poniekąd paranoi bohaterów, a może po prostu dobrze wiemy, że jesteśmy zwodzeni przez sprytnego reżysera, który w każdej chwili może nam przyłożyć w głowę czymś mocnym. I przywala, ale przede wszystkim ponurym klimatem i sposobem w jaki ukazuje relacje międzyludzkie w okresie zagłady cywilizacji. Nie opowiada o niczym nowym, wszystko to już było wielokrotnie portretowane w niezliczonych filmach, serialach, grach, książkach i komiksach. Wielokrotnie pomyśli się o „The Walking Dead”, zarówno tym telewizyjnym, jak i komiksowym, ale historia rodziny Paula może być równie dobrze kolejnym zapiskiem paskudnych wspomnień odnalezionych na nuklearnych pustkowiach „Fallouta” albo w porośniętym dziką roślinnością domostwem z „The Last of Us”. Shults nie odkrywa przed nami niczego nowego, ale pogłębiony portret psychologiczny bohaterów, oraz Edgerton w szczytowej formie (choć bardzo oszczędnie stosujący środki aktorskiego wyrazu), nie pozwolą szybko wyrzucić z pamięci opowieści o rodzinie Paula.

I ostatniej sceny filmu...

1 komentarz:

  1. Byłam na tym filmie wczoraj w kinie i jestem nim zachwycona. Uwielbiam filmy gdzie reżyser nieodpowiada wątków. Kończy film, a ja siedzę do końca napisów z nadzieja, że może coś jeszcze się wyjaśni.
    Podczas rozmów o tym filmie wpadłam na pewien pomysł, że być może tytułowe TO oznacza lunytukowanie. Możliwe, że sny Travisa nie do końca były snami.
    I na sam koniec:
    Bardzo się cieszę, że znalazłam Twój blog! Świetnie piszesz :)

    OdpowiedzUsuń