niedziela, 9 lipca 2017

20 ulubionych seriali telewizyjnych (miejsca 20-11)


Od dłuższego czasu zbierałem się do ułożenia poniższej listy. Czytelnicy wielokrotnie zgłaszali się do mnie z pytaniami o to, jakie są moje ulubione seriale oraz jakie tytuły uważam za warte zobaczenia. Zazwyczaj dyskusja kończyła się na tych dwóch, trzech, czy tam pięciu, które uważam za zdecydowanie ulubione. Świat telewizji jednak nie kończy się na dwóch serialach sprzed lat, więc uznałem, że warto rozszerzyć listę i podzielić się dziesiątką ulubionych seriali. Poniższy tekst miało otworzyć kilka seriali, które nie zmieściły się do TOP 10, ale są warte zobaczenia. Niestety, zanim skończyłem o nich pisać i dobiłem w końcu do miejsca dziesiątego, okazało się, że wklepałem już nieprzyzwoitą ilość znaków i koniecznie jest rozbicie tekstu na dwa osobne wpisy. Po pierwsze, dla wygody czytelnika, bo jednak chciałbym, żeby ktokolwiek zdołał przeczytać całość i nie powiesić się na gumce od majtek. Po drugie, bo już zwyczajnie nie mam czasu na pisanie o kolejnych dziesięciu serialach. Wciąż jeszcze muszę poprawić poniższy tekst i go oprawić na blogu, więc trzeba wiedzieć, kiedy należy przestać i przejść do następnego etapu. Jeżeli będę mieć na to dość wolnego czasu to drugą część listy napiszę i wrzucę w przyszłą niedzielę.



20. South Park

„South Park” towarzyszy nam już od 20 lat! Aż ciężko uwierzyć, że to już tyle lat jest na antenie. Jeszcze ciężej w to, że wciąż nie odczuwam znużenia formułą i kolejne sezony łykam z równą przyjemnością co 5, 10 i 15 lat temu. Panowie Parker i Stone są niezmiennie zabawni, błyskotliwi i cholernie bezczelni. Jest to jedyny serial, po którego dowolny odcinek (dowolnego sezonu) mogę sięgnąć w każdej chwili i oglądać z równą przyjemnością, co za pierwszym razem. Nie jest to oczywiście do końca prawdą, bo w pierwszych sezonach twórcy dopiero się rozkręcali, a w ostatnich miewali słabsze odcinki, ale to nieistotne. Istotne jest to, że „South Park” stanowi kopalnię genialnych, 30-minutowych fabuł, które wytykają, oskarżają, wyszydzają, czy też po prostu hołdują różnym zjawiskom popkulturowym, społecznym, politycznym i religijnym. Jeżeli coś zgrzyta w dzisiejszym świecie, można z dużą pewnością założyć, że prędzej czy później zostanie to zrównane z ziemią przez nieocenionych twórców serialu.


19. Freaks and Geeks

Stworzony przez Paula Feiga i wyprodukowany przez Judda Apatowa pod koniec ubiegłego stulecia został przedwcześnie uśmiercony przez NBC (początkowo wyemitowano zaledwie 12 odcinków z 18 nakręconych), które nie dało serialowi szansy na „odnalezienie” swojej widowni. Z czasem zyskał status pozycji kultowej, gdy już rozeszła się wieść, że to najlepszy amerykański serial o dojrzewaniu od czasu „Cudownych lat”. Oglądany dziś, imponuje zebraną ówcześnie młodocianą obsadą, która wypełniona jest obecnymi gwiazdami amerykańskiej komedii (Seth Rogen, Jason Segel, James Franco). Nie wspominając o tym, że przez te kilkanaście odcinków można jeszcze wypatrzyć takie osoby jak: Ben Foster, Lizzy Caplan, Rashida Jones, Shia LaBeouf, Leslie Mann, Ben Stiller i Jason Schwartzman. Wiele jest seriali o młodzieży, niewiele jednak równie szczerze i przyziemnie portretuje swoich bohaterów, równie dużo czasu poświęcając ich neurozom, co pierwszym zauroczeniom i obsesjom.



18. Fargo

Nie widziałem jeszcze najnowszego (trzeciego) sezonu, więc nieco asekurancko umieszczam „Fargo” pod koniec listy, ale pierwsze dwie serie to kawał porządnej telewizji. Obie uwielbiam, ale bardziej podobała mi się ta pierwsza, bo duże wrażenie zrobiła na mnie kreacja Martina Freemana.

Nie będzie chyba dużą przesadą, jeżeli stwierdzę, że to jego życiowa rola. Lester przez dziesięć odcinków przechodzi prawdziwą metamorfozę, co daje Martinowi szansę na zaprezentowanie pełnej skali talentu aktorskiego i wykorzystywanych środków. Gdy go poznajemy, Lester jest popychadłem wszystkich, przed laty znęcano się nad nim w szkole, dziś dalej bywa poniewierany przez dawnych oprawców, pogardza nim żona, brat patrzy z politowaniem, jego egzystencja jest niezauważalna dla innych. Co tu dużo mówić, życiowy nieudacznik.

Martin pierwszorzędnie odgrywa tę rolę, chowając się za maską grzecznego, nieco ciapowatego Angola, nieudolnie próbującego wymigiwać się drobnymi żartami od problemów i konfrontacyjnych sytuacji. Jego postać nie jest Brytyjczykiem, ale zachowanie, prezentowany humor, maniery i sposób wchodzenia w interakcje z innymi ludźmi są bardzo brytyjskie. W wykonaniu Freemana widzieliśmy to wiele razy, tutaj odegrane jest jednak koncertowo, bez jednej fałszywej nuty.

A co najważniejsze, w sposób płynny, bez czkawki, ani nawet jednego lekkiego potknięcia, przeistacza się na naszych w oczach w kogoś innego. Pewnego siebie cwaniaka, człowieka sukcesu, wyrachowanego socjopatę, zgrabnie maskującego ludzkie emocje, może nie tyle żądnego krwi psychopatę, co pozbawionego moralnych hamulców egoistę, który zawsze przełoży dobro własne nad kogoś innego. Bez wahania jest więc gotów zaryzykować czyimś życiem i później przejść nad tym do porządku dziennego. Ofiara przeradza się w drapieżnika, ale świadomego swoich ułomności, atakującego z zaskoczenia, sprytnie wykorzystującego bycie niedocenianym przez innych. Ciągle jednak pozostaje tym starym Lesterem, popełniającym głupie błędy, niepotrafiącym przewidzieć konsekwencji pewnych czynów, plątającym się w swoich kłamstwach i próbującym wyślizgnąć się z każdych tarapatów żartami oraz przesadnym dramatyzowaniem. Doskonała rola, to zbrodnia, że nie została bardziej doceniona.


17. Black Mirror

Pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika science-fiction. Rzadko w tym gatunku, zwłaszcza na małym ekranie, można zobaczyć rzeczy prowokujące do tak wielu przemyśleń na temat współczesnego świata, ludzkiej natury oraz tego, w jakim kierunku zmierza postęp technologiczny. Jest to w zasadzie nie tyle serial, co antologia niepowiązanych ze sobą fabularnie historii, połączonych jedynie ideą: mało optymistyczną wizją bliskiej przyszłości, będącą nieco przejaskrawioną wersją współczesnej rzeczywistości - splątanej internetem, elektronicznymi gadżetami oraz zamierającą kulturą słowa pisanego w formie drukowanej. „Black Mirror” obfituje w intrygujące pomysły, ciekawe komentarze społeczno-kulturowe i wciągające historie.



16. Legion

„Najświeższy” tytuł na liście, i to nie tylko dlatego, że pierwszy sezon zadebiutował raptem kilka miesięcy temu. Jestem pełen uznania dla stacji FX, że zaryzykowała i udzieliła zielonego światła dla tak oryginalnej produkcji. Osadzony w uniwersum X-menów, ma tak naprawdę niewiele wspólnego z tym, do czego przyzwyczaiły nas kinowe produkcje. Serial zaskakuje na każdym kroku, jest szalony, pokręcony, bywa abstrakcyjny, psychodeliczny, fantasmagoryczny, czasem twórcy budują nastrój grozy, a czasem wrzucają od czapy scenkę musicalową. Nie istnieją dla nich jakieś reguły i ograniczenia gatunkowe. Gdy starcie z Wielkim Złym zostało zrobione w formie kina niemego, już nie miałem najmniejszych wątpliwości, że wyobraźnia twórców jest nieskończona. I co najlepsze, w całym tym szaleństwie jest metoda, trzyma się to wszystko kupy i ładnie łączy ze sobą, składając się na obraz nieprzeciętnego bohatera pierwszoplanowego.

Co warto jeszcze podkreślić to jakość wykonania „Legiona”. Starannie przygotowane dekoracje, zaprojektowane z designerskim zacięciem, cieszące oczy kostiumy i charakteryzacje, idealnie dobrane piosenki, ciekawe kompozycje muzyczne oraz nieoczywista praca kamery. Operator lubi zaszaleć, przekręcić kadr na bok, albo wręcz ustawić do góry nogami, z gracją odjechać z kamerą, nadając scenie rozmachu, lub też zmienić proporcje obrazu. W tej pokręconej historii, zabierającej nas w podróż w głąb chorego (a zarazem potężnego) umysłu, wszystko uchodzi na sucho, bo nie obowiązują tutaj żadne reguły. Szanuję, bo to nie tylko jedna z najoryginalniejszych historii superbohaterskich, ale też zwyczajnie kawał dobrego serialu telewizyjnego, który można kosztować w oderwaniu od kinowych mutantów i bawić się równie dobrze.


15. True Detective

Nie należę do osób, które ostro krytykują drugi sezon, bo wprawdzie do bardzo wielu rzeczy można się w nim przyczepić, ale to wciąż kawał porządnej sensacji. Mam z nim tylko jeden, ale zasadniczy, problem - powiązano go tytułem z mistrzowskim pierwszym sezonem, tym samym zaniżając ogólny poziom serialu. Gdyby nie to, nie wahałbym się nawet przez moment nad umieszczeniem go w pierwszej dziesiątce, bo było to dzieło kompletne: cholernie mroczne, o klimacie tak gęstym, że można było go kroić maczetą, fantastycznie obsadzone i odegrane, wciągające, fascynujące, emocjonujące i pobudzające intelektualnie. HBO już dawno nie miało czegoś tak dobrego w ramówce.


14. Orange Is the New Black

Poprzedni serial Jenji Kohan, „Weeds”, rozbłysnął niczym joint odpalony w ciemnym pomieszczeniu, ale wciągany zbyt intensywnie, zaczął dogasać, zanim zdołał dotrzeć nawet do połowy imprezowiczów. Po fajnych pierwszych trzech sezonach, poziom zaczął lecieć na łeb, kolejne sezony wciąż oferowały solidną rozrywkę, ale było to tak daremne, że w pewnym momencie zwyczajnie „zapomniałem” sięgnąć po następną serię. Formuła „Orange Is the New Black” chyba zaczęła się już też wyczerpywać, bo oglądając finał piątego sezonu złapałem się na myśli, że byłby to dobry moment na zakończenie historii. Nie zmienia to jednak faktu, że było to bardzo równe pięć sezonów, nie zawsze było idealnie, ale dwie rzeczy nigdy nie zawodziły – błyskotliwe, cięte i dowcipne dialogi oraz bogata galeria ciekawych kobiecych postaci, które kochamy, bądź nienawidzimy, ale nigdy nie są nam obojętne. Czas pokaże, czy serial zakończy się w odpowiednim momencie, czy też podzieli los „Weeds”, do którego wielu widzów w pewnym momencie „zapomniało” powrócić.



13. Carnivale

Nieprzypadkowo umieściłem „Carnivale” na trzynastym miejscu. Serial praktycznie od samego początku swojego istnienia musiał walczyć o przetrwanie. Walkę przegrał po zaledwie dwóch sezonach, zdoławszy zaoferować odbiorcom coś w rodzaju zakończenia, ale pozostawiając z wieloma niedokończonymi wątkami. Kilka nowych nawet otworzył, wprawdzie zostały zaledwie zarysowane, ale ogrom tkwiącego w nich potencjału był oczywisty. Wielka szkoda, że nie dane nam było zobaczyć kolejnych czterech sezonów i tego, jak dalej rozwinęła się cholernie intrygująca historia osadzona w okresie wielkiego kryzysu ekonomicznego z początku ubiegłego wieku. Czy więc warto oglądać tę niedokończoną historię? A czy warto było oglądać przez te wszystkie lata „Miasteczko Twin Peaks”, pomimo jeszcze bardziej urwanego zakończenia drugiej serii? Oczywiście, że tak. Jest to produkcja nietuzinkowa, skąpana w niepowtarzalnym klimacie, zaludniona niesamowitymi bohaterami (co nie zawsze jest powiązane z czynnikiem metafizycznym/magicznym/nadnaturalnym) i oparta na kapitalnym scenariuszu, który wyśmienicie rozpisano na dwa sezony. Ech, jaka szkoda, że tego nie pociągnięto dalej…


12. Treme

Niewystarczająco doceniany serial skrywający w sobie wiele dobra. Fabularnie jest to niejako kontynuacja idei przyświecającej "The Wire" (również stworzonego przez Davida Simona, autora „Treme”), czyli opowiedzeniu o konkretnym mieście z perspektywy osób reprezentujących różne grupy społeczne. Nie jest to jednak ugryzione w tak kompleksowy sposób, czemu ciężko się dziwić, bo Nowy Orlean umyka łatwym kategoryzacjom. Jest to miasto, w którym zakochałem się od razu, ale miłością niełatwą, bo tak bardzo jak chciałbym mieszkać na stałe w miejscu nasyconym takim kulturalnym kolorytem, tak samo mocno obawiałbym się tego podjąć ze względu na niesamowicie skorumpowane służby publiczne, przestępczość na ulicach i ciągłą niepewność tego, co przyniesie przyszłość. Nowy Orlean to miejsce, w którym muzyka rozbrzmiewa na okrągło, kuchnia kusi wymyślnymi potrawami, a ludzie żyją nieco innym rytmem, ale nie brakuje też zagubionych życiowo kilkunastoletnich czarnoskórych rzezimieszków, którzy mogą zabić bez mrugnięcia okiem, bo się na nich krzywo spojrzało albo rzuciło niewłaściwym komentarzem.

Co jednak najważniejsze, „Treme” jest przede wszystkim serialem przebogatym muzycznie. Każdy rozkochany w czarnych rytmach będzie wniebowzięty, bo podczas czterech sezonów poznajemy prawdziwy przekrój muzycznych trendów Nowego Orleanu. Czego tutaj nie ma: jazz, blues, rap, rock, rockabilly (!), każdy odcinek obfituje w jakieś muzyczne dobro. A co najfajniejsze, to piosenkom daje się tutaj odetchnąć, nie ucina się ich po kilkunastu sekundach, pozwala wybrzmieć do końca i rozkochać w sobie nowych słuchaczy. Wielka szkoda, że serial już definitywnie zakończono, bo każdego roku z ogromną przyjemnością zanurzałem się w relaksującej muzycznej kąpieli jaką przygotowywali twórcy.



11. Oz

Drugi na liście serial, którego akcja ma miejsce w więzieniu. I jest to jedna z niewielu rzeczy, które łączą go z „Orange Is the New Black”, bo „Oz” to brutalna i bezkompromisowa jazda bez trzymanki. Oz to miejsce testujące ludzki charakter, walące męskim potem i brudnymi skarpetami, ufajdane krwią i spermą, z szafami wypełnionymi trupami i obudowane murami, które widziały najgorsze bestialstwa. Niesamowita jest ilość wątków przypadających na każdy odcinek. Seriale, nawet te najlepsze, często mają to do siebie, że trzeba odczekać jakiś czas, zanim po powiedzeniu „a”, bohaterowie dodadzą „b”. W „Oz” zdarzają się przypadki, że wątek poruszony w jednym odcinku zostaje dokończony dopiero po kilku kolejnych, ale jednocześnie pełno innych motywów i twistów fabularnych, zachowywanych zazwyczaj na koniec, pojawia się już w środku odcinka. Niewiele innych serialów oferuje równie intensywne nagromadzenie emocjonujących wydarzeń.

„Oz” był jednym z tych tytułów, które podłożyły podwaliny pod współczesną telewizję, pokazując, ile można wycisnąć z formuły serialu i jak ogromny potencjał w niej tkwi. Nie trafił do pierwszej dziesiątki, bo poziom serialu nieco podupadł, gdy po kilku latach zarzucono formułę intensywnego mini-sezonu, co zaowocowało dwukrotnie dłuższym czwartym sezonem. Szybko się z tego wycofano, ale ostatnie dwie serie i tak były wyraźnie słabsze, a ilość morderstw oraz innych przestępstw popełnianych w zakładzie karnym chwilami robiła się niedorzeczna. Kończąc, należy jeszcze wspomnieć o doskonałej męskiej obsadzie, która później ubarwiła wiele innych popularnych seriali. Długo można by wymieniać fantastyczne kreacje, więc wspomnę o dwóch znanych aktorach, którzy spokojnie mogliby uznać role w „Oz” za swoje życiowe osiągnięcia. Co bynajmniej nie znaczy, że spoczęli na laurach. Adewale Akinnuoye-Agbaje już zawsze będzie mi się kojarzyć z Adebisim i jego przekrzywionym okryciem głowy. J.K. Simmons natomiast wykreował postać tak złowrogą i niebezpieczną, że Terence Fletcher schowałby się na jego widok pod stół, a J. Jonah Jameson uciekłby szukać pomocy u Spider-mana.

Ciąg dalszy nastąpi...

0 komentarzy:

Prześlij komentarz