poniedziałek, 4 grudnia 2017

The Disaster Artist - recenzja


„The Room” może się „pochwalić” tytułem najgorszego filmu w historii kina. Każdy kinoman powinien potraktować ten film jak pierwszą butelkę wódki, coś czego kiedyś trzeba doświadczyć, a później odchorować. Niezaprzeczalnie jest to twór niepowtarzalny, choć zarazem przetwarzający materiał z kilku dekad amerykańskich oper mydlanych. Film o powitaniach, zrobiony przez gościa, który "warsztatu" uczył się oglądając "Pamiętnik Czerwonego Pantofelka" i teledyski Boyzone. Scenom seksu Tommy Wiseau poświęca równie wiele uwagi, co dbaniu o to, żeby każdy z każdym się tutaj ładnie przywitał w każdej możliwej scenie. Wszystkie sceny wyglądają natomiast jak lekki erotyk z lat 90., coś pomiędzy wczesnym pasmem na Polonii 1, a okolicą północy na Polsacie. Fabuła jest szczątkowa. Jeżeli Wiseau akurat nie próbuje spenetrować pępka swojej zdradliwej kobiety to łazi po dachu i nieporadnie rzuca piłką z kolegami. Aktorstwo jest straszne, dialogi tragiczne, a efekty komputerowe tak złe, że podczas seansu wymięka błędnik odbiorcy. Anty-majstersztyk.

Zupełnie nie jestem zaskoczony, że James Franco po zobaczeniu „The Room” postanowił stworzyć film o tym, jak powstawało dzieło Wiseau i wystąpić w jego roli. Franco sam jest niezłym oryginałem, rocznie potrafi występować w kilkunastu różnych projektach, reżyseruje artystyczne filmy, które często nie wychodzą poza obieg festiwalowy, a czasem nawet z tym bywa różnie, produkuje, pisze scenariusze i wykłada na temat sztuki filmowej na różnych uczelniach. Człowiek, który zakrzywia czas i z całą pewnością nie może narzekać na nudę. O większość jego twórczości przeciętny kinoman się nawet nie otrze, zadowalając się licznymi komediami i blockbusterami, w których wystąpił Franco, ale o „The Disaster Artist” powinno być głośno, gdy zacznie się sezon istotnych nagród filmowych. I słusznie, bo to jedna z najlepszych ról w karierze Jamesa, o ile nie najlepsza.

Franco nie nabija się ze swojego bohatera, nie przejaskrawia, nie szarżuje i nie ocenia. Nie musi. Tommy Wiseau to takie barwne kuriozum, że wystarczy zadbać o szczere i rzetelne wcielenie się w jego postać, żeby widz nie mógł oderwać oczu od ekranu. A Franco wykonał genialną robotę, począwszy od zupełnych podstaw, czyli idealnej charakteryzacji (zresztą Wiseau w „The Room” czasami przypominał mi... Franco wcielającego się w Wiseau, jeżeli ma to jakiś sens), poprzez fantastycznie oddany akcent i sposób bycia, a kończąc na perfekcyjnie skopiowanym charakterystycznym śmiechu. Nie jest łatwo wcielić się w taką osobę, która sama w sobie jest dość karykaturalna, nie stając się w efekcie jeszcze większą karykaturą. Franco dokonał tej trudnej sztuki i jestem pełen uznania dla niego.

Fajne w tym filmie jest to, że to w zasadzie taki rodzinny projekt, a do tego zrealizowany w duchu samego „The Room”. James Franco film wyprodukował, wyreżyserował i wystąpił w głównej roli, a na ekranie partneruje mu brat, bratowa (Alison Brie w małej roli) oraz długoletni przyjaciel (dobra rola Setha Rogena). W przeciwieństwie do samego Wiseau, Franco nie jest jednak oderwanym od rzeczywistości oszołomem, projekt trzyma w ryzach, jest on dość prosty realizacyjnie, ale przemyślany, bawiący tam, gdzie ma bawić, nie nużący, całkiem wciągający i o potencjale na zostanie filmem, do którego będzie się chętnie wracało w przyszłości (czas pokaże, czy rzeczywiście). O bohaterze w sumie nie dowiadujemy się zbyt wiele, zagadka jego prawdziwej tożsamości, narodowości i źródła pochodzenia wielomilionowego budżetu, jaki poszedł na realizację „The Room”, nie zostaje rozwiązana. Sęk w tym, że to właśnie dobrze, bo dzięki temu Tommy wciąż pozostaje intrygującą personą, która nie przestaje odbiorcę fascynować i nieustannie zaskakiwać swoimi osobliwymi zachowaniami.

„Disaster Artist” nie jest filmem ponadprzeciętnym, realizacyjnie i konstrukcyjnie jest to po prostu solidna robota do której ciężko się przyczepić, ale też nie powala niczym szczególnym na kolana. Oferuje natomiast ujmująco szczere i uczciwe podejście do portretowanych bohaterów, a rola Franco jest tak dobra, że mimowolnie winduje on cały projekt do góry i nie pozwala o sobie zapomnieć. Przede wszystkim jednak, jest to film, z którego wychodzi się z szerokim uśmiechem, a chyba właśnie na to wszyscy liczyliśmy.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz