sobota, 20 stycznia 2018

Call Me by Your Name (Tamte dni, tamte noce) - recenzja


Film niczym pierwsza letnia miłość, delikatny, niepozorny, nieco leniwy, pozornie błahy, ale wchodzący pod skórę i niedający o sobie zapomnieć. Luca Guadagnino niejako kontynuuje to, co rozpoczął w „Nienasyconych”, czyli filmową pocztówkę z wakacji w słonecznych Włoszech. Oba filmy oczarowują klimatem, pięknymi zdjęciami i krajobrazami, relacjami pomiędzy bohaterami, no i oczywiście aktorstwem. Dużo w nich nagości i seksu, bo leniwy wakacyjny klimat skąpanych w słońcu Włoszech sprzyja większej rozwiązłości i uleganiu pokusom. Różni się jednak sposób portretowania tychże. Pożądanie seksualne w „Nienasyconych” jest wykorzystywane do testowania granic bohaterów, ich wierności, miłości, stanowi możliwość rozpoczęcia nowej relacji, odnowienia starej albo jej definitywnego zakończenia. „Tamte dni, tamte noce” są pod tym względem bardziej niewinne, mniej cyniczne, a do tego skąpane w nostalgii do czasów, gdy łatwiej było odciąć się od świata, zaszyć na jakimś bezludziu i spędzić godziny przy książce albo w księżycowym blasku.

„Tamte dni, tamte noce” portretują rodzące się gejowskie uczucie, ale unikają typowych dramatów i sensacyjnej otoczki często występującej w filmach o takiej tematyce, skupiając się za to na zniuansowanej relacji pomiędzy dwójką bohaterów, ale też poświęcając wystarczająco dużo uwagi postaciom pobocznym, żeby tchnąć życie w otaczający ich świat i nadać mu kolorytu. Rewelacją filmu jest Timothée Chalamet, operujący subtelnymi środkami gry aktorskiej, równie przekonujący jako młody bystrzacha, co wrażliwy młody człowiek, przeżywający pierwsze poważne emocje w życiu. Ostatnia scena z jego udziałem pozostaje z widzem długo po seansie. Armie Hammer jest dla niego idealnym dopełnieniem, zgrabnie pogrywając butą i pewnością siebie Amerykanina przekonanego o tym, że cały świat należy do niego. Hammer dobrze się odnajduje w takim melancholijnym kinie i powinien częściej robić sobie urlop od rozbuchanych hollywoodzkich blockbusterów. Ich kreacje i chemia pomiędzy nimi oparta jest na często niewypowiadanych uczuciach, mowie ciała, mimice, znaczących spojrzeniach i gestach, więc niejakim kontrastem dla nich jest Michael Stuhlbarg, jak zwykle stoicko spokojny, ale obdarowany najlepszymi dialogami w filmie. Jego końcowy monolog to ten moment, gdy wybijamy się z letniego oszołomienia i dociera do nas powaga oraz znaczenie całego doświadczenia, jakiego byliśmy świadkiem.

Luca Guadagnino zaczyna powoli wyrastać na jednego z najciekawszych europejskich twórców, których filmy warto oglądać. W tym roku zobaczymy jego kolejny film, w którym zmierzył się z klasykiem, „Odgłosami” Dario Argento. Mam nadzieję, że jego „Suspiria” nie okaże się potknięciem w obiecująco rozwijającej się karierze filmowej, a zamiast tego stanie się kolejnym świadectwem jego niewątpliwego talentu do budowania klimatu na ekranie.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz