Pierwszy „Pacific Rim” może pozostawiał nieco do życzenia, ale nie można mu było odmówić pomysłowości i przynajmniej kilku zapadających w pamięci scen, a także wyczuwalnej miłości jaką reżyser włożył w jego stworzenie. W porównaniu do sequela był „Obywatelem Kane’em” kina rozrywkowego. Filmowi „Pacific Rim: Rebelia” chciałbym poświęcić jak najmniej czasu (wystarczy, że straciłem już prawie dwie godziny życia na seans) więc będzie to krótki wpis.
Jest to jeden z tych filmów podczas których momentami nudzimy się tak bardzo, że zaczynamy liczyć nasze umierające komórki mózgowe, które wykańczają kolejne idiotyzmy fabuły. I ja rozumiem, że można to samo zarzucić też pierwszej części, ale tam infantylizmy i bzdury były podporządkowane jednemu pytaniu: „czy nie byłoby zajebiście jakby…?” i na przykład towarzyszyło temu: „...ogromny robot użył okrętu jako broni do zdzielenia w czerep wielkiego potwora”. Oczywiście, że byłoby to zajebiste więc del Toro przenosił to na ekran z dziecięcym entuzjazmem. A widz, jeżeli tylko przypasowała mu taka konwencja, bawił się równie dobrze. Przy realizowaniu „Pacific Rim: Rebelii” nikt nie zadał sobie trudu wymyślenia czegoś zajebistego, bo pewnie nie pracował przy tym nikt, komu świeciłyby się oczy podczas planowania scen akcji. Od premiery pierwszej części minęło już kilka lat, technologia poszła do przodu, sequel wygląda niewątpliwie lepiej i nie musiano ratować się robieniem wszystkiego w nocy (bo wtedy łatwiej implementuje się komputerowe efekty), ale wszystko to jest tak bardzo nijakie, że już chyba nie można mieć bardziej w tyłku tego, czego się ogląda.
Zresztą jakie sceny akcji, taka też reszta filmu – pozbawiona polotu, przewidywalna, nudna i odtwórcza. Kilka razy pojawia się krótki motyw muzyczny żywcem zerżnięty z filmu „Tron: Dziedzictwo”, jest to tak bardzo podobne, że zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie zostało po prostu wzięte ze ścieżki muzycznej panów z Daft Punka. Nie wiem co w sumie byłoby gorsze, bezczelne skopiowanie pomysłu, czy leniwe wykupienie praw do niego, bo nie było chęci do stworzenia czegoś własnego. „Pacific Rim: Uprising” to komputerowa papka, która sprawia wrażenie kiepskiej ekranizacji „Power Rangers” w którą nie włożono nawet odrobiny serca. Scenariusz jest toporny i pisany od linijki, interakcje pomiędzy bohaterami są do bólu oczywiste i sztampowe, tutaj ktoś się przekomarza, tam się czubi, nie ma w tym cienia prawdy i wrażenia obserwowania realnych ludzkich relacji, jest natomiast uczucie, że patrzymy na surową wersję fabuły, którą zapomniano dopracować.
Nie jest to film do którego będzie chciało się kiedyś wrócić, bo ciężko wysiedzieć do końca nawet pierwszego seansu. W zasadzie to widziałem trójkę gości, którzy po godzinie skapitulowali i wyszli z sali kinowej. Zapewne znajdą się amatorzy takiej komputerowej młócki, ale jeżeli komuś nie przypasowała do gustu nawet pierwsza część to sequel powinien obchodzić szerokim łukiem. Fani „Transformersów” będą jednak zadowoleni, nie ma tutaj równie żenującego humoru, ale jest to kino podobnie puste i niewyraziste, chociaż ładnie zrealizowane i wypełnione akcją. I wzorem wspomnianej serii jest tutaj równie niesubtelny product placement chińskich produktów, a także tamtejsza aktorka, gdy dodać do tego część dialogów po mandaryńsku to robi się boleśnie oczywiste na jakim rynku producenci zamierzają wypchać sobie portfele.
Wyszedł tekst dłuższy niż początkowo planowałem może jednak przynajmniej dzięki temu zaoszczędzę komuś zmarnowanego czasu i pieniędzy.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz