Nie zdawałem sobie nawet z tego sprawy, ale potrzebowałem tego, znaczy się obejrzenia w kinie solidnego slashera, wzorcowego przedstawiciela gatunku, który zrobiony byłby bardzo na serio, ale bez jakiegoś przesadnego namaszczenia oraz kija w tyłku. „Halloween” dostarcza to. Zrobione 40 lat po klasyku Johna Carpentera, przekreśla wszystko to, co było w międzyczasie, i opowiada bezpośrednią kontynuację wydarzeń z pierwszego filmu. Jest to zabieg wygodny zarówno dla twórców, mogących pobawić się w tanie psychologizmy, jak i odbiorców, którzy niekoniecznie muszą (i chcą) znać wszystkie odcinki krwawej telenoweli.
Scenarzyści nie spieszą się do mordów, dając sobie czas na opowiedzenie o traumie, która naznaczyła Laurie Strode (Jamie Lee Curtis) na resztę życia i wpłynęła na jej relacje z rodziną. Poznajemy jej córkę oraz wnuczkę, której nastoletni przyjaciele będą wdzięczną kolekcją nowych ofiar Michaela. Kobieta całe życie przygotowywała się do powrotu oprawcy, to już nie jest „final girl”, ona chce być „last woman” (z którą niefortunnie zadrze psychol w masce). Szykowała się do tego starcia przez 40 lat, jest uzbrojona jak Rambo przed wakacjami w Afganistanie, a dom najeżyła pułapkami, kamerami, metalowymi kratami, silnymi lampami na zewnątrz i wszystkim innym, co tylko lokalny oddział OBI miał w magazynie. Jest więc gotowa na przyjście Myersa. Niech tylko do niej fiknie!
Oczywiście to slasher, więc rzecz jasna Laurie przez te 40 lat nie mogła się przygotować jakoś przesadnie dobrze, bo byłby przypał gdyby biedaczek z nożem nie mógł sforsować zabezpieczeń i musiał smętnym krokiem odejść do lasu. Zamiast tego mamy więc obowiązkowy festiwal kretynizmów w finale, które szczęśliwie prowadzą do całkiem emocjonującego i klimatycznie zrealizowanego ostatecznego starcia pomiędzy trzema pokoleniami kobiet (final_girl power), a mrukiem w stroju pracownika kanalizacji. Jest nawet solidna dawka napięcia, gdy jedna z bohaterek metodycznie przeczesuje skąpane w mroku domostwo. Pierwszorzędna robota w operowaniu światłem i cieniem.
Jest to bardzo satysfakcjonujący seans, jeżeli tylko wiemy, na co przyszliśmy do kina, czyli na porządny slasher o seryjnym mordercy. Trup ściele się gęsto, Michael morduje szybko, brutalnie, mało finezyjnie, ale za to cholernie efektywnie, zawsze krwawo, a czasem nawet efekciarsko. Mistrz Carpenter zaprawia to klimatycznym soundtrackiem, a reżyser chętnie sięga po genialny - klasyczny już - carpenterowski główny motyw muzyczny serii, który zupełnie się nie zestarzał. Twórcy czasem pozwalają sobie na lekkie żarty i mrugnięcia okiem do fanów serii, ale mordy są tutaj jak najbardziej na serio: brutalne, mroczne, zazwyczaj pokazywane z bezdusznym chłodem odzwierciedlającym charakter niemego bohatera serii. I prawidłowo.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz