Wszyscy spragnieni większej ilości filmów o kobiecych superbohaterkach mogą już spać spokojnie. "Captain Marvel” po pierwszym weekendzie wyświetlania zgarnęła prawie pół miliarda dolarów. Jest dobrze. Szkoda, że ten (potencjalnie) przełomowy dla przyszłości MCU tytuł jest zarazem projektem tak bardzo zachowawczym.
„Captain Marvel” to kwintesencja kinowego uniwersum Marvela. Produkt dopracowany, starannie zrobiony, cieszący oczy ładnymi efektami, trzymający się kupy, doprawionymi różnymi mniej lub bardziej udanymi drobnymi żartami i nieodstręczający widza niczym istotnym. Studio Marvela nie produkuje ewidentnych kaszan. Od strony producenckiej mają wypracowaną formułę, która się sprawdza od lat. Problem z formułami wtłaczanymi w proces twórczy jest jednak taki, że zapewniają jakąś ich stałą jakość, ale zarazem oferują mało miejsca na kreatywne szaleństwo i nieprzewidywalność gotowego produktu. A bez tego widz łapie się na tym, że ogląda coś, co wprawdzie nie przynudza, bo ma przyzwoite tempo i starannie wyważone poszczególne elementy składowe, a nawet sprawia sporo radochy podczas samego seansu, ale jest to dość fantomowe przeżycie. Fantomowe, bo ciężko później określić, co właściwie sprawiło, że oglądało się to dobrze. Nie wraca się do tych filmów myślami, nie wspomina z podnieceniem konkretnych scen, nie wypatruje kolejnego seansu, bo doświadczenie oglądania ich było wykastrowane z ekscytacji towarzyszącej obcowaniu z czymś nowym, świeżym i pomysłowym.
Dlatego widzowie tak bardzo pokochali zeszłorocznego animowanego Spider-mana, gdzie w sposób błyskotliwy i niczym nieskrępowany bawiono się formą oraz oczekiwaniami odbiorców. Z tego powodu zakochano się w tym bezwstydnie komediowym podejściu w filmie „Thor: Ragnarok”. I quasi-realistycznym potraktowaniu tematu z domieszką szpiegowskiej paranoi w „Zimowym żołnierzu”. Chcemy więcej takich filmów, czyli szalonych, pomysłowych, zaskakujących i błyskotliwych, a mniej robionych według sprawdzonego wzorca. Po dziesięciu latach istnienia MCU i zrobieniu dwudziestu filmów wchodzących w jego skład, Kevin Faige powinien zacząć coraz śmielej odchodzić od tej wypracowanej i bezpiecznej formuły, która sprawdzała się w pierwszej fazie, ale zaczyna coraz bardziej uwierać w nowych projektach. Przyszłość tego kinowego uniwersum powinna teraz zostać złożona w rękach takich artystów jak Taika Waititi, James Gunn i bracia Russo. Reżyserów o wyrazistym stylu, którzy potrafią się odnaleźć w realiach wysokobudżetowych produkcji realizowanych według wytycznych studia, ale zarazem posiadających komfort wypowiadania się przy tej okazji w swoim unikalnym stylu bez obawy, że zostaną zakneblowani.
„Captain Marvel” nie jest dzieckiem takich twórców. Jest to przezroczysty projekt pozbawiony autorskiego sznytu. Film przenoszący nas do lat 90., z czego niewiele wynika oprócz kilku fajnych piosenek z tamtego okresu. Produkt rozrywkowy obfitujący w ładnie zrobione komputerowe sceny akcji, ale cierpiący na deficyt zapadających w pamięci pomysłów na ekranową rozróbę. Film, który potrafi straszyć drętwym komputerowym manekinem udającym młodego agenta Coulsona, ale też zachwycić fantastycznie odmłodzonym Samuelem L. Jacksonem. Zresztą jego relacja z główną bohaterką to jeden z największych pozytywów tej historii, przyjemnie się na to patrzyło i słuchało ich rozmów. Scenariusz jest dość przewidywalny, ale potrafi delikatnie zaskoczyć w kilku kwestiach i okazjonalnie przywalić jakimś zgrabnym dialogiem, ripostą albo żartem. Brie Larson jest fajna w tej roli, ale chyba jeszcze nie do końca czuje tę postać i wciąż szuka pomysłu na nią, oby więc te poszukiwania nietrwały zbyt długo.
I żeby było jasne – to jest udany film, jeszcze dekadę temu przyjąłbym go z otwartymi ramionami, ale przez ten czas powstało przynajmniej kilkanaście innych mu podobnych i jako widz poszukuję już czegoś więcej, jak tylko kolejnego solidnego produkcyjniaka, który będzie przyjemny w odbiorze, ale pozostawi mnie w stanie uśpienia na poziomie emocjonalnym. Pragnę produkcji wymykających się oczywistym rozwiązaniom, a zrobienie z kobiety głównej postaci w filmie nie jest złamaniem schematu tylko potwierdzeniem czegoś, co powinno być oczywiste – nieważna jest płeć, ważne jest to, czym będzie się mogła pobawić na ekranie, czyli rolą, scenariuszem i przygotowanymi rekwizytami.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz