wtorek, 28 maja 2019

The Lighthouse - recenzja


Od piątkowego seansu zastanawiałem się w jaki sposób ugryź nowy film Roberta Eggersa („Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii”) żeby idealnie oddać jego naturę. „The Lighthouse” oferuje fascynujące kinowe doświadczenie wymykające się prostym opisom. Chyba właśnie dlatego recenzenci tak chętnie łapią się w tym przypadku różnych chwytliwych porównań. Jakiś zachodni dziennikarz określił film „Lśnieniem” zreinterpretowanym przez Hermana Melville’a albo Edgara Allana Poego jako komedię o niedobranej parze w której obaj protagoniści są Jackiem Torrancem. I jest to w sumie całkiem trafne podsumowanie tego bardzo dziwnego filmu.

„The Lighthouse” zabiera widza na odległą wyspę u wybrzeża Nowej Anglii z końca dziewiętnastego wieku, gdzie stoi latarnia i skromny budynek mieszkalny dla dwóch latarników. Warunki życia są bardzo surowe, pogoda jeszcze gorsza, a nadzieję daje przede wszystkim wizja przyzwoitego wynagrodzenia oraz ograniczony czasowo pobyt w tym uroczym miejscu (cztery tygodnie). Na wyspie ląduje – nie pierwszy już raz - stary wyjadacz Thomas Wake (Willem Dafoe) oraz niedoświadczony Ephraim Winslow (Robert Pattinson) do niedawna zarabiający na życie jako drwal. Obaj panowie ewidentnie skrywają sekrety, w przypadku pierwszego związane z wyspą, a w przypadku drugiego z powodem wylądowania na niej. Jedno będzie źródłem rosnącej paranoi Ephraima, drugie natomiast pożywką dla skomplikowanej relacji pomiędzy nimi, balansującej pomiędzy otwartą wrogością, a okazyjnym wybuchom koleżeńskiej zażyłości napędzanej alkoholem.

Wake jest niełatwym współpracownikiem, a jeszcze gorszym współlokatorem, bo w czasie pracy rozpycha się łokciami i dyktuje zakres obowiązków, które teoretycznie powinny się równo rozkładać pomiędzy mężczyzn, a w czasie wolnym jest chlejącym, charkającym i popierdującym stereotypem przesądnego żeglarza, który (zdaniem samego Winslowa) brzmi jak cholerna parodia. Jest to rola stworzona dla kogoś tak charakterystycznego jak Willem Dafoe i ten wyciska z tego materiału ile tylko się da, stawiając na kreację bardzo teatralną, często przerysowaną, ale niezmiennie satysfakcjonującą. Robert Pattinson jest początkowo wycofany, ale wraz z zagęszczającym się klimatem paranoi i psychodelii szybko zaczyna doganiać kolegę w aktorskich szarżach, nie ustępując mu w tym kroku.

Eggers zdecydowanie nie celował w masową widownię przygotowując ten projekt. Czarno-białe zdjęcia, surowe w swej monochromatyczności i ściśniętej proporcji obrazu, pięknie budują klimat odosobnionego miejsca z piekła rodem, ale nie przyciągną raczej tłumów do kin. Sekunduje temu hipnotyzujący soundtrack Marka Korvena i wżerający się w mózg dźwięk syreny mgłowej, która przypomina ryk jakiejś mitycznej morskiej kreatury. A te również dostają swój czas ekranowy, występując w psychodelicznych wizjach, często nasyconych po równo grozą, jak i erotyzmem, pozostawiając otwartym pytanie, czy to tylko wytwór obłąkanego umysłu, czy też jak najbardziej namacalna groza, która może zagrozić życiu bohaterów.

„The Lighthouse” narobił wielkiego szumu w Cannes, szybko zostając okrzykniętym mianem arcydzieła i generując w efekcie kolejki porównywalne z największym wydarzeniem festiwalu, czyli nowym filmem Quentina Tarantino. Obawiam się, że to tylko mu zaszkodzi za kilka miesięcy, gdy już zwykli widzowie zaczną weryfikować wygórowane oczekiwania z rzeczywistością. Eggers zrobił kino bezkompromisowe, jeszcze mniej łaszące się do odbiorcy od „Czarownicy...”, oparte raczej na poetyce bergmanowskiej i filmach Tarkowskiego, jak na współczesnych post-horrorach, które przecież też zazwyczaj są odrzucane przez miłośników „normalnego” kina grozy. Jest to niewątpliwy dowód na to, że ten młody twórca posiada niebanalny styl i wrażliwość oraz talent i głowę wypełnioną nieoczywistymi pomysłami. Oby jak najdłużej podążał własną ścieżkę i nie dał się zbyt szybko skusić komercyjnym projektom, bo jego umysł zapewne skrywa jeszcze niejedną fascynująca historię wymykającą się łatwej ocenie.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz