Obstawiam, że Richard Stanley przez ostatnie 20 lat wielokrotnie zadawał sobie pytanie, „co poszło nie tak?”. I następnie bluzgał siarczyście pod adresem Vala Kilmera. Na początku lat 90. stał przed obiecująca karierą reżyserską. Jego „Hardware” to kultowa (zwłaszcza w kręgach miłośników sci-fi) już zpost-apokaliptyczna opowieść o starciu kobiety ze zbuntowaną maszyną o morderczych zamiarach. Fabularnie film wprawdzie niczego nie urywał, ale Stanley zbudował w nim świat ociekający soczystym klimatem i przepięknymi kadrami. Podobnie bajecznie prezentował się o dwa lata młodszy „Dust Devil”. Kolejny filmowy projekt miał już stanowić awans do wyższej ligi, bo chyba tak należy traktować pracę z Marlonem Brando i Valem Kilmerem przy wysokobudżetowej produkcji. Niestety tym projektem była niesławna „Wyspa doktora Moreau”, jeden z najgorszych filmów w historii, pod którym Stanleyowi ostatecznie nie było dane się podpisać, ale jego kariera została praktycznie zrujnowana, a on sam długo nie mógł się pozbierać po tym traumatycznym doświadczeniu.
Pomysł na kolejną wersję „Wyspy doktora Moreau” wyszedł od niego. Prace nad filmem zaczął od stworzenia psychodelicznych rysunków antropomorficznych istot o ciałach zwierząt. Mając jedynie mglistą wizję projektu zgłosił się z nim do New Line Cinema. Pomysłem zainteresował się Marlon Brando, co momentalnie podbiło budżet do góry i nagle oznajmiono, że film jednak wyreżyseruje Roman Polański. Richard postawił się i wymusił spotkanie z Brando. Oczywiście liczył na to, że przekona aktora do swojej osoby. Brytyjczyk był już naprawdę zdesperowany, zgłosił się więc do znajomego... czarnoksiężnika. Ten, podczas wspomnianego spotkania Stanleya z Brando, odprawił razem ze swoim zakonem magiczną ceremonię z użyciem krwi i mistycznych obrzędów, co miało niby wspomóc reżysera. Najwyraźniej czary przyniosły zamierzony skutek, bo Brando oznajmił, że nie zrobi filmu bez Stanleya.
Wszystko zdawało się podążać w dobrym kierunku: w głównej roli miał wystąpić Bruce Willis, w drugoplanowej James Woods, a scenariusz był już gotowy i prezentował się obiecująco. Nagle jednak doszło do głośnego rozwodu Willisa z Demi Moore i nie było już szans na to, żeby aktor wyleciał na kilka miesięcy do Australii. Jego rolę zaoferowano więc Valowi Kilmerowi. Kilmer zgodził się wystąpić w filmie, po krótkim czasie oznajmił jednak, że nie chce marnować tyle czasu na projekt, który tak naprawdę mu się nie podoba. Zamiast tego zainteresował się postacią graną przez Woodsa, któremu natychmiast podziękowano. Reżyser wyleciał do Australii, żeby na miejscu dopilnować prace przedprodukcyjne - budowanie planu zdjęciowego, przymiarki kostiumów i poprawki scenariusza. Ot samego początku było niestety oczywiste, że nie nadaje się na lidera wysokobudżetowej produkcji. Stanley był wycofany, unikał spotkań z ekipą, na zebrania producenckie dosłownie wyciągano go siłą z jego pokoju, a jego komunikatywność pozostawiała wiele do życzenia. Co gorsza, przytłaczał go też związany z tym wszystkim stres. Sytuacja się pogorszyła, gdy krótko przed rozpoczęciem zdjęć, córka Marlona Brando popełniła samobójstwo i było pewne, że aktor nie pojawi się na planie od razu. O ile w ogóle. Wszystkie jego sceny przesunięto więc na koniec realizacji w nadziei, że do tego czasu zdecyduje się na przylot do Australii.
No i był jeszcze Val Kilmer. Ponoć wiecznie odurzony narkotykami i nieznośnie arogancki, ciągle negujący decyzje i pozycję Stanleya, któremu stale udowadniał, kto jest tak naprawdę najważniejszy w tym projekcie. Wykańczało to psychicznie Richarda i zaczynały już krążyć legendy o jego niestabilnej psychice (dość powiedzieć, że według jednej z plotek, pod koniec któregoś dnia zdjęciowego wszedł na drzewo i odmówił zejścia na dół). I wtedy zaczęło padać. I nie przestawało. Rozpętał się potężny sztorm, nie szło więc kręcić scen na zewnątrz, a realizacji scen we wnętrzach nie można było zacząć, bo Brando nie pojawił się jeszcze na planie. Napięcie w powietrzu można już było kroić nożem, a członkowie obsady nerwowo wydzwaniali do swoich agentów w USA żeby jakoś wyrwali ich z tego tonącego okrętu. Val Kilmer w końcu nie wytrzymał i poprzez producenta wymusił usunięcie Stanleya z projektu.
New Line zaoferowało reżyserowi wypłacenie całej gaży jeżeli tylko obieca, że będzie się trzymał w odległości przynajmniej 40 kilometrów od planu zdjęciowego. Dostał bilet, został zawieziony na lotnisko, ale... nie wsiadł do samolotu. Zamiast tego zapadł się pod ziemię. Produkcję wstrzymano na dwa tygodnie żeby naprawić szkody wyrządzone przez sztorm oraz znaleźć szybko nowego reżysera. Obawiano się przy tym, że Stanley może zacząć szkodzić projektowi i sabotować plan zdjęciowy. Ponoć przekonał nawet swoich kolegów aborygenów żeby obłożyli miejsce klątwą.
Gdy projekt przejął John Frankenheimer, a na planie w końcu pojawił się Marlon Brando, problemy bynajmniej się nie skończyły. Brando szczerze nienawidził się z Kilmerem, pewnie dlatego, że konkurowali ze sobą o tytuł największego wrzodu na tyłku. Obaj byli manierycznymi aktorami, stale wstrzymującymi produkcję, odmawiającymi pojawiania się na planie, powodującymi ciągłe problemy i opóźnienia, mieszającymi w scenariuszu i skutecznie uprzykrzającymi innym życie. Zachowania rozkapryszonego Val były jednak niczym w porównaniu z niedorzecznymi pomysłami otyłego, zblazowanego i chyba już nieco obłąkanego Marlona Brando. Znużony i zirytowany ciągłymi poprawkami scenariusza, który był na bieżąco przepisywany podczas realizacji filmu, odmówił uczenia się dialogów na pamięć. Zamiast tego zażądał suflera przekazującego mu tekst drogą radiową do słuchawki umieszczonej w uchu. Problem w tym, że odbiornik łapał czasem komunikaty policyjne, powtarzane później przed kamerą przez niewzruszonego Brando. Ciężko powiedzieć, czy robił sobie tylko jaja z ekipy, czy też naprawdę tak mało uwagi poświęcał temu, co mówi. A może po prostu miał nierówno pod sufitem.
Trudno orzec, bo innego razu pojawił się na planie z wiaderkiem na głowie. I odmówił zdjęcia go. W związku z czym przerobiono go na filmowy rekwizyt. A to jeszcze nie wszystko. Jego największym "numerem", a może raczej najmniejszym, był Nelson De La Rosa. Najmniejszy człowiek na ziemi początkowo został zatrudniony żeby wcielił się w jedną z genetycznych kreatur stworzonych przez Mureau. Szybko jednak zaprzyjaźnił się z Marlonem i ten odmówił występowania przed kamerą, jeżeli w każdej jego scenie nie pojawi się również jego mały przyjaciel. W efekcie z bohatera granego przez Nelsona zrobiono karykaturalną, miniaturową kopię doktora Mureau, która naśladowała jego zachowanie i ubiór. Zainspirowało to później twórców komediowego cyklu o Austinie Powersie do stworzenia postaci Mini-Me.
Nie był to jednak jeszcze koniec przygody Richarda Stanleya z "Wyspą doktora Moreau". Pewnego dnia ktoś z ekipy technicznej rozmawiał z mężczyzną, który odwiedził farmę, gdzie hodują organiczne owoce, i spotkał tam specyficznego faceta spędzającego całe dnie na paleniu marihuany i narzekaniu, że Val Kilmer zrujnował mu życie. Skojarzono oczywiście fakty i wkrótce odnaleziono tam Richarda. Kilku członków ekipy, pewnie główne z nudów i ciekawości, co z tego dalej wyniknie, przemyciło swojego dawnego szefa na plan zdjęciowy. I tak Stanley wrócił na wyspę Moreau żeby zobaczyć w jakim kierunku poszła produkcja jego wymarzonego filmu. Po planie zdjęciowym chodził przebrany za... człowieka-psa. Zagrał nawet w kilku scenach.
I kończąc, wszystkim zainteresowanym tematem, polecam dokument "Lost Soul: The Doomed Journey of Richard Stanley's Island of Dr. Moreau" Davida Gregory'ego, opowiadający o kulisach realizacji "Wyspy doktora Moreau".
„Nawet gdybym miał nakręcić film zatytułowany ‘Życie Vala Kilmera’ to nie obsadziłbym w nim tego chujka.”
John Frankenheimer
„Jestem dumny, że byłem zamieszany w realizację jednego z najgorszych filmów w historii. Zajebiście było zobaczyć ile wysiłku kosztuje zrobienie absolutnego paździerza. No wiecie, rock n’ roll!”
Członek ekipy technicznej
„Wszystkie dostępne jednostki proszone są o stawienie się pod biblioteką. Otrzymaliśmy liczne zgłoszenia o zakłócaniu porządku.”
Marlon Brando
0 komentarzy:
Prześlij komentarz