niedziela, 14 czerwca 2020

The Last Dance (Ostatni taniec) - recenzja


Był rok 1996. Wszyscy chodziliśmy w czapeczkach z logami amerykańskich drużyn koszykarskich. Nie pamiętam kto w mojej klasie był tym pierwszym, ale po tygodniu już wszyscy chłopacy mieli swoją pierwszą czapeczkę. O NBA mieliśmy jeszcze nikłe pojęcie więc wybierało się po prostu fajne logo, a drużynę próbowało się śledzić później (u mnie padło na Charlotte Hornets). Wiązało się z tym trochę rytuałów. Daszek czapeczki należało mocno zgiąć, bo prosty był niewyobrażalnym obciachem. U kolegów zawsze liczyło się ilość szwów na nim i stwierdzało z satysfakcją: „pff, nieoryginalna, brakuje jednego”.Wątpię, czy ktokolwiek w mieście naprawdę miał tę mityczną „oryginalną czapeczkę”, bo przecież wszystkie i tak były kupowane na lokalnych bazarach, ale podstawówka rządziła się swoimi prawami i pokrętną logiką. Oglądało się TVP 2. Kupowało magazyn Pro-Basket. Powoli poznawało nazwiska wszystkich istotnych graczy. Podniecało się wygranymi Chicago Bulls. Po kilku latach zapominało o całej sprawie.

Oczywiście nie wszyscy. Znam ludzi, którzy przez te 20 lat nigdy nie zapomnieli o NBA, śledzili rozgrywki, nie dosypiali nocami z powodów oglądanych meczów i ekscytowali się ich wynikami, ale większość osób z pokolenia zafascynowanego drużyną Michaela Jordana straciła zainteresowanie amerykańską koszykówką wraz z ostatnim meczem tegoż składu (sporo ludzi za to przerzuciło się na śledzenie polskiej ligi). O pokoleniowym charakterze tej kilkuletniej fascynacji NBA świadczy pewnie to, jak szybkim hitem wśród 30-latków i 40-latków stał się serial dokumentalny „The Last Dance”. O tym, jak wielką osobowością był Michael Jordan dowodzi natomiast to, że ich młodsi koledzy oraz koleżanki z podobnym zainteresowaniem zasiadali przez kilka tygodni do kolejnych odcinków na Netfliksie. Serial „The Last Dance” nie byłby jednak takim ogromnym sukcesem, gdyby tylko trafiał w odpowiednie nostalgiczne tony i opowiadał o wybitnej drużynie.


Pochłonięty w maju nadrabianiem innych produkcji, zasiadłem do niego dopiero kilka dni temu i natychmiast się zachwyciłem. Poczekanie na całość okazało się być dobrym pomysłem, bo „The Last Dance” wciąga niemiłosiernie i późnymi wieczorami musiałem walczyć z pokusą „jeszcze jednego odcinka”. Styl w jakim to opowiedziano, nieliniowa narracja, doskonała reżyseria, dynamiczne tempo, muzyka, montaż, wszystko tutaj zawsze trafia w odpowiednie emocje i nie pozwala oderwać się od ekranu. Jest to z całą pewnością seria, która wymaga uwagi, bo historia kluczy, pozornie porzuca dane wątki, żeby opowiedzieć o czymś zupełnie innym,wprowadzić jakąś nową postać, cofnąć się do jej dzieciństwa, albo pokazać widzowi coś zupełnie innego, ale finalnie wszystko okazuje się być ze sobą ściśle powiązane, wydarzenia oddzielone kilkuletnią przerwą mają na siebie istotny wpływ, a wszystkie wątki ładnie się ze sobą zazębiają. Widać, że starannie to sobie najpierw wszystko rozpisano i zamiast prostej podróży po sznurku, czyli chronologicznie od początku do końca, postawiono na ciągłe żonglowanie różnymi punktami w czasie, co fantastycznie podkręca atrakcyjność (i tempo) całego dokumentu, ale musiało pewnie przyprawiać o ból głowy przy montażu.

Twórcy „The Last Dance” genialnie sobie radzą ze sztuką ściągania pełnej uwagi odbiorcy. Serial sprawia wrażenie emocjonującego thrillera, rzuca „przynęty” w ostatnich sekundach odcinków, praktycznie cliffhangerowe w swej naturze, które zachęcają do oglądania pierwszych minut kolejnych odcinków, a pierwsze minuty tychże, nasycone emocjami i zapowiedzią kolejnych ciekawych opowieści, robią jeszcze większy smak na kontynuowanie seansu. Nawet krótka czołówka, nasycona sensacyjnymi cytatami oraz dramatyczną muzyką, składa obietnicę wieczoru spędzonego na skraju fotela. I dlatego łatwo pozostać głuchym na słowa krytyków, którzy wytykają, że może Michael Jordan jednak nie powinien być producentem dokumentu o sobie. I może rzeczywiście zbyt dużo miejsca poświęcono tutaj jego osobie. I zbyt łatwo wybacza się mu różne grzechy. Siedząc jednak na skraju fotela, oglądając z wypiekami historię Chicago Bulls, chłonąc obrazki z kolejnych niesamowitych akcji na boisku, przypominając sobie o tym, dlaczego kiedyś się kochało oglądać mecze NBA, jednocześnie obiecując sobie, że spróbuje się powrócić do śledzenia tego sportu, raczej nie myśli się o tym, czy uwaga twórców została sprawiedliwie rozłożona. Myśli się natomiast, jak cudownie opowiadają o tym, co postanowili nam pokazać.

3 komentarze:

  1. Jeden z lepszych dokumentów, jakie widziałem w ostatnim czasie (może na równi z "Królem tygrysów":)) właśnie ze względu montaż, rzetelne i spójne skondensowanie całej historii i ogólny polot. Ten serial dokumentalny świetnie się ogląda, a wcale nie jestem fanem koszykówki. Z całej tej ekipy siła rzeczy znałem tylko Jordana.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ależ piękna i jak sam serial trafna recenzja:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dokładnie tak było jak opisałeś we wstępie. Ja też miałem czapeczkę z Charlotte Hornets z lokalnego bazarku (logo z kozłującym szerszeniem było fajne). Potem kupowanie tych magazynów koszykarskich oraz oglądanie meczy.... ale czas, ale czad.

    OdpowiedzUsuń