Stęskniłem się za tym kinowym tasiemcem Marvela. I to chyba bardziej, niż zdawałem sobie z tego sprawę, bo „Black Widow” nie zdołała mnie podekscytować na żadnym etapie (prawie) dwuletniej promocji filmu, ale wystarczyło kilka minut seansu żebym ponownie wskoczył w ten świat i zapomniał przez te dwie godziny (z lekkim hakiem) o wszystkim innym.
Jeżeli ktoś nie lubi tej disneyowskiej maszynki do drukowania pieniędzy, no to ten film tego zdecydowanie nie zmieni. Fabuła sobie jest. Prowadzi z punktu A do punktu B, mniej więcej wiadomo, czego się spodziewać po drodze, nie odkryjemy z niej niczego wnikliwego o świecie, nie powali głębią psychologiczną, ani nie wywróci do góry nogami reguł kina superbohaterskiego czy też samego MCU. Co natomiast robi całkiem zgrabnie to stworzenie ładnego epitafium dla postaci która w tym uniwersum była niemal od samego początku, ale zawsze gdzieś w tle, oferując zaledwie strzępki informacji o swojej przeszłości. „Black Widow” nie zapisuje wszystkich pustych kart w znanej nam już historii Natashy, ale opowiada wystarczająco wiele żeby nadać jej jakąś autonomię i oderwać od reszty Avengersów.
Nie jest to jednak w pełni solowy film, gdyby za taki uznać granie pierwszych skrzypiec przez cały czas projekcji, bo w równej mierze jest to historia Natashy, co jej „rodziny”, ale poprzez relacje bohaterki z resztą postaci opisuje się tutaj jej charakter i ewolucję jaką przeszła przez ponad 10 lat istnienia w MCU. Szczególnie istotna jest Yelena, która stanowi tutaj najbardziej ekscytujący wkład w przyszłość filmowo-serialowego uniwersum. Niczego innego bym się nie spodziewał po zatrudnieniu w tej roli Florence Pugh, ale cieszy, że nie okazała się rozczarowaniem i spełniła pokładane w niej nadzieje. Yelena fantastycznie działa w duecie z Natashą, stanowiącej dla niej wdzięczny obiekt do atakowania złośliwymi i zaczepnymi komentarzami, ale też sprawdza się w roli wyrzutu sumienia i emocjonalnego łącznika z daleką przeszłością. Jest to jednak na tyle wyrazista postać, zarówno charakterologicznie, jak i pod względem wszystkich cech, które nadała jej Pugh, że powinna dobrze się sprawdzać w przyszłych projektach również w oderwaniu od Black Widow.
Jest to udane kino rozrywkowe, stanowiące przyjemną odskocznię od głównego MCU, dające sobie czas na przystanięcie, przyjrzenie się postaciom, pozwolenie im na przebywanie w swoim towarzystwie, na pogadanie, przekomarzanie się, ale też nawiązanie jakiejś głębszej relacji, co później punktuje w scenach akcji, gdy z równym zaciekawieniem przyglądamy się wygibasom wszystkich postaci. Oczywiście w tej kwestii jest to niestety taka marvelowska średnia, czyli ładnie zrobiona pod względem efektów, ale pozbawiona przebłysku kreatywnego szaleństwa i często zwyczajnie przesadzona w konstrukcji scen akcji, wymagających od widza sporej pobłażliwości dla superbohaterskiej odrealnionej konwencji (szczególnie w finale). Co nie znaczy, że nie bywa w tej materii pomysłowa i fajna, zwłaszcza w pierwszej połowie, gdy więcej w tym filmie klimatów z Jasona Bourne’a i dawnych Bondów, jak absurdalnych fikołków w powietrzu i wielkiej latającej bazy (znowu!) spadającej z hukiem na ziemię (znowu!).
Bawiłem się dobrze, i trochę żałuję, że już najprawdopodobniej nie zobaczymy więcej na ekranie tego duetu, bo Scarlett i Florence ładnie się uzupełniają.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz