niedziela, 12 września 2021

Malignant (Wcielenie) - recenzja




Ależ pozytywnie mnie zaskoczył film „Malignant” („Wcielenie”). Nowy horror Jamesa Wana to film, którego nie odważyłbym się w ciemno polecić każdemu, bo wiem, że bardzo wiele osób się od niego odbije, a jednocześnie jest tak totalnie porąbaną perełką, że chciałbym żeby zobaczyło to jak najwięcej ludzi. Już widać (chociażby na Rotten Tomatoes), że tytuł bardziej trafia do krytyków, jak zwykłych widzów, ale nie jest to przypadek dzieła unoszącego się na post-horrorowej fali filmów takich jak „Hereditary”, „A Ghost Story”, „Midsommar”, czy „It Comes at Night”. „Malignant” to bezpretensjonalny straszak skonstruowany przez miłośnika gatunku kochającego go zarówno w tych szczytowych (ambitnych) formach, jak i (przede wszystkim) tych złych, głupich, tandetnych, wywołujących rozbawienie. Na poziomie formalnym jest tu bardzo dużo nawiązań do dwudziestowiecznego horroru włoskiego. Zarówno na poziomie wizualnym (te przepiękne soczyste czerwienie), fabularnym (absurdalne rozwiązania), aktorskim (drewniane i przerysowane), jak i muzycznym (przecudowny soundtrack w którym krzyżuje się kicz, energetyczna pompatyczność, elektronika i współczesne brzmienie). 

Wan jednocześnie sięga do przeszłości gatunku, jak i pokazuje, co można obecnie zrobić w jego ramach. Popisuje się rzemieślniczym kunsztem tworząc imponujące sekwencje z niesamowitymi jazdami kamery, wielokrotnie pomysłowo bawiąc się jej ustawieniem, śledząc chociażby ruch postaci wewnątrz budynku z lotu ptaka, albo robiąc scenę niczym z gry platformowej, podążając za bohaterami pościgu na jednym ujęciu prowadzonym z boku. Kadry nasyca zaś oszałamiającą ilością szczegółów wypełniających ekran tworząc pięknie skomponowane obrazki. 

Piękno „Malignant” tkwi w tym, że jest filmem złym, nawet bardzo złym, ale to przewrotnie stanowi o jednej z jego najmocniejszych zalet. I to nie dlatego, że jest zabawny, bo robiono go z pełną powagą, bez świadomości kiczowatości wielu jego elementów, tylko dzięki wielu sygnałom, że reżyser poszedł w tym kierunku z rozmysłem. Nie chodzi jednak o celowe partactwo, cynicznie sprzedające widowni produkt niedopracowany, a wczesną decyzję artystyczną, że logika, powaga i realizm nigdy nie staną tutaj na drodze do dobrej zabawy materiałem. Już od pierwszej sceny, rodem z jakiegoś szalonego odcinka „Archiwum X””, widać, że Wan bawił się tutaj przednio i jeżeli tylko widz załapie, jakie były intencje reżysera to będzie równie ubawiony podczas seansu. „Malignant” nie jest filmem z którego śmiejemy się z wyższością, bo jest nieporadnym dziełem, tylko z sympatią, doceniając jak bardzo jego twórca poluzował majty i ostro zabalował na planie. 

 Jest to film brutalny, i to bardzo, Wan nie szczędzi widzowi widoku otwartych złamań, poskręcanych ciał i fruwających kończyn, ani obrzydliwych elementów horroru cielesnego, ale wszystko to jest wpisane w element obranej przez niego konwencji. Film zdecydowanie nie trafi w każdy gust, bo wielu nie zobaczy tego, co się kryje pod jego powierzchnią, odbierając „Malignant” jako po prostu głupi i nielogiczny horror ze słabym aktorstwem (aczkolwiek główna bohaterka jest przyzwoicie odegrana przez Annabelle Wallis), ale koneser gatunku, tuczony latami na włoskim giallo i półce z horrorami w osiedlowej wypożyczalni, będzie się bawić przednio. Szczególnie po odkryciu tego cudownie absurdalnego twistu w finałowym akcie.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz