niedziela, 19 września 2021

Pewnego razu w Hollywood - recenzja książki



Za 10 dni, nakładem wydawnictwa Marginesy , pojawi się w Polsce „Pewnego razu w Hollywood”, czyli książkowa adaptacja filmu Quentina Tarantino. Jest to o tyle ciekawy projekt, że został napisany przez samego autora filmu. 

Jeżeli jesteście fanami twórczości Tarantino i podobał Wam się jego ostatni film, no to nawet nie macie się nad czym zastanawiać tylko brać za czytanie, bo książkowe „Pewnego razu w Hollywood” to praktycznie reżyserska wersja znacząco rozwijająca ten świat i bohaterów, dopowiadając bardzo wiele o tym, co było przed wydarzeniami z filmu, ale też odskakując chwilami w przyszłość, sięgając nawet lat 90. Książka porzuca jednak konstrukcję fabularną filmu, nie idzie tym samym torem co w oryginale, bo nie jest zwykłym rozszerzeniem znanej z niego historii, a raczej bawieniem się tymi samymi klockami z pomysłów zrodzonych w głowie Tarantino, tutaj coś dokładając, tam coś odejmując, finalnie składając to w zupełnie innym porządku. Filmowy krwawy finał w domu Ricka zostaje na przykład zdradzony już w pierwszej ćwiartce książki, i to bez specjalnego wdawania się w szczegóły, jakby Tarantino chciał pokazać, że doskonale wie, że po książkę sięgną głównie osoby znające film, nie ma więc sensu znowu budować ich oczekiwań na to, co się (nie) wydarzy w domu Romana Polańskiego. 

Książkowe „Pewnego razu w Hollywood” to dzieło kinomana skierowane do osób, które kochają o kinie słuchać i czytać. Gdy więc Cliff zaprasza sekretarkę do kina na szwedzki film to rozpoczyna się kilkustronicowa dygresja o amerykańskim kinie z lat 50., europejskich nowofalowych twórcach, filmach z Toshirô Mifune oraz krytyczna analiza twórczości Kurosawy zakończona listą sześciu ulubionych tytułów (Cliffa) z filmografii japońskiego reżysera. Dowiadujemy się też, że Cliff Booth to wielki miłośnik filmów z napisami, aczkolwiek nie przepada za Bergmanem, bo nudny, Truffautem, bo nie trafia do niego, Antonioni jest hochsztaplerem, a Fellini początkowo mu się podobał, ale gdy już zdecydował, że „życie jest cyrkiem” to Cliff odpowiedział: „arrivederci”. Gdy w powieści pojawia się Roman Polański to dostajemy historię jego drogi artystycznej, entuzjastyczną analizę „Dziecka Rosemary” oraz ocenę pozycji, jaką Polak miał wtedy w branży filmowej. Tarantino podobnie postępuje z Sharon Tate i wieloma innymi (autentycznymi) ludźmi kina pojawiającymi się w książce. Nie jest to jakoś specjalnie zgrabnie wplecione w fabułę, krytyk literacki (nie mający hopla na punkcie kina) może to uznać za wadę, ale kinoman, zwłaszcza ten pozytywnie nastawiony do osoby autora, uśmiechnie się tylko pod nosem, bo będzie rozumieć, że Tarantino zwyczajnie nie mógł się powstrzymać przed kolejnymi słowotokami czerpiącymi ze zbieranej przez całe życie filmoznawczej wiedzy. 

Książkowa wersja jest więc pięknym uzupełnieniem tej filmowej. Pewne jej fragmenty wprawdzie ignoruje, całkowicie pomijając niektóre sceny z filmu, ale jednocześnie dopowiada bardzo dużo istotnych informacji o bohaterach, zwłaszcza o Cliffie, którego (nierzadko mrocznej) przeszłości autor poświęca dużo czasu. Sporo miejsca oddaje też „rodzinie” Mansona i samemu „Charliemu”, który tym razem nie pojawia się tylko w krótkim epizodzie. Pamiętając, że Quentin rozważał zrobienie dla platformy streamingowej kilku odcinków serialu „Lancer” (westernu w którym gościnie wystąpił Rick) nie dziwi natomiast, że dobre kilka rozdziałów poświęca jeszcze na opisanie fabuły odcinka, którego realizację widzimy w filmie. 

Warto sięgnąć, bo dobrze się to czyta, a w kolejne seanse filmowego „Pewnego razu… w Hollywood” będzie się teraz wchodzić uzbrojonym w wiedzę rzutującą na odbiór niektórych scen i postaci.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz