niedziela, 8 maja 2022

Doctor Strange in the Multiverse of Madness - recenzja

 


„Doctor Strange in the Multiverse of Madness” to najkrótszy film Marvela od czasu „Captain Marvel”. I to czuć, bo wszystko tutaj pędzi do przodu na złamanie karku, nie pozostawiając zbyt wiele miejsca na oddech. Z jednej strony jest to dobre, bo seans zlatuje błyskawicznie. Z drugiej strony, gdy pierwszy raz wyrwałem się z kolorowego transu i zerknąłem na zegarek, to odkryłem z lekkim rozczarowaniem, że do końca pozostało jakieś 20 minut, a historia ledwie prześlizgnęła się po „multiwersalnym obłędzie”. Znaczy się jakieś tam szaleństwo było, drobnych fajnych pomysłów tutaj w bród, ale wiele z nich bazuje na konceptach z animowanej serii „What if...”, tytuł obiecuje multiwersalną kabałę, a dostajemy ledwie czterowersalną rozróbę. Jest jeden moment, zapowiedziany lekko w zwiastunach, gdy bohaterowie przebijają się brutalnie przez kolejne uniwersa, niczym „Strażnicy Galaktyki” w swoim drugim filmie przez galaktykę, jest to praktycznie jedyny moment, gdy można tak naprawdę zasmakować tytułowego obłędu. Nieco rozczarowujące. 

Nie rozczarowuje natomiast Sam Raimi, który pięknie odnajduje się na starych (a jednak zupełnie nowych) superbohaterskich śmieciach. Najciekawsze w jego podejściu do tego filmu jest to, że czerpie nie tyle z doświadczenia wyniesionego z trylogii o Spider-manie, co raczej tej wcześniejszej, o gościu z piłą mechaniczną w miejscu dłoni. Jest tutaj wiele stylistycznych odniesień do horrorowo-komediowej twórczości Raimiego, począwszy na motywach fabularnych, poprzez jump-scare’y i lekką grozę obecną w tonacji niektórych scen, a na przejściach montażowych kończąc. Jest to chyba też najbrutalniejszy film Marvela, oczywiście daleko temu do Deadpoola, czy niektórych produkcji z DC, ale wyobraźnia ma tutaj gdzie pracować i dopowiadać sobie czytelnie zasugerowaną masakrę. Zwłaszcza, że trup ściele się gęsto. 

Jest to również najlepsza rola Elizabeth Olsen, i to nawet pamiętając o serialu „WandaVision”, bez którego znajomości pewnie można obejrzeć ten film, ale jest to trochę bez sensu. Scenarzysta wprawdzie podkładał jej nogę, wyrzucając w zasadzie do kosza całą drogę, jaką Wanda przeszła w serialu, ale tylko dzięki jej talentowi, rola, która mogła pociągnąć ten film w dół, gdyby trafiła do mniej uzdolnionej aktorki, staje się jednym z powodów, że nie można oderwać oczu od ekranu. 

Ogólnie jest to film, któremu najbardziej przeszkadza scenariusz, nieco zlepiony na ślinę, ale skutecznie pomagają o tym zapomnieć liczne pomysły formalne Raimiego (jakie on tutaj robi fajne fikołki z kamerą), rozmach scen akcji, różne drobne pomysły fabularne, jak pojedynek na nutki, wspomniana rola Olsen, czy też strona muzyczna, jedna z nielicznych w filmach Marvela na którą zwraca się uwagę, i to nie tylko dzięki nieoczywistym wyborom piosenek, ale też kompozycjom Danny’ego Elfmana.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz