„Kinowe doświadczenie” różne ma oblicza. Czasem jest to ogłuszający huk wojskowych odrzutowców, zbliżenie na twarz Toma Cruise’a doświadczającego przeciążeń na pokładzie podniebnej bestii, wybuchy, dynamiczne sceny, szybki montaż i sala wypełniona ludźmi z rozdziawionymi ustami. Czasem jest to garstka widzów oglądających w ciszy niespieszne ujęcia z Jessie Buckley spacerującą powoli po brytyjskim lesie. Jedno i drugie sprawdza się tak dobrze, bo doświadczamy tego w sali kinowej, ale jakże odmienne są to emocje i przyczyny płynącej z tego satysfakcji.
W „Men” Alex Garland rezygnuje z gatunku science-fiction, napędzającego dotąd jego twórczość, żeby poprzez formułę horroru folkowego opowiedzieć o traumie, poczuciu winy, ale też patriarchacie. Główna bohaterka, Harper, wyjeżdża do malowniczej angielskiej prowincji, gdzie zamierza spędzić dwa tygodnie na spacerach po lesie, jedzeniu jabłek prosto z drzewa, cieszeniu się z mieszkania w klimatycznej kilkusetletniej posiadłości, a przy okazji przepracować toksyczny związek zakończony tragiczną śmiercią męża. Z czasem poznajemy więcej szczegółów z przeszłości dręczącej Harper, a jednocześnie obserwujemy nasilające się teraźniejsze zagrożenie, które szybko zacznie rujnować pobyt w idyllicznej scenerii.
Mam dobrą wiadomość, która jednocześnie jest złą wiadomością. Zależy od punktu widzenia. „Men” to kolejny „autorski” horror od studia A24. Oznacza to, że jeżeli liczycie na „jump scare’y”, potwora wyskakującego z szafy, klarowną, prostą historię, jakieś klasyczne mechanizmy gatunku, no to trafiliście pod zły adres. Jeżeli lubicie natomiast, gdy formuła gatunku zostaje wykorzystana jako punkt wyjścia, lub klamrę stylistyczną, do opowieści z zupełnie innego spektrum zainteresowań, jak tylko straszenie widza przez kilkadziesiąt minut, no to jesteście w domu. Garland potrafi pierwszorzędnie budować klimat grozy, powoli dokładając kolejne jego warstwy przez cały film, aż do finału, w którym robi sporą woltę w stronę psychodelicznego horroru cielesnego, gdzie leci już tak rozpędzony, że nic nie jest w stanie go zatrzymać. Żadna autocenzura, obawa przed odbiorem tego przez widza, pokusa przedwczesnego przejścia do puenty, no zupełnie nic, w zdecydowany sposób skręca na trajektorię ku totalnemu karambolu, ale ostatecznie kończy ten szalony rajd piękną katastrofą.
Siłą „Men”, ale też pewną słabością, jest mocne oparcie historii na symbolizmie i metaforach, tych czytelnych, bardzo oczywistych, ale też takich nieco zagmatwanych. Dość czytelne jest to główne przesłanie o wielu twarzach patriarchatu prześladującego główną bohaterką. Wróć, wielu jego wcieleniach, bo twarz to akurat jest ta sama, Rory’ego Kinneara. Kinnear popisuje się niesamowicie, odgrywając wszystkie męskie role osób spotkanych przez bohaterkę na angielskiej prowincji. Jest to znakomita aktorska robota, bo w każdym przypadku mamy do czynienia z wiarygodnie zarysowaną postacią o odmiennych cechach i stylu bycia. Bywają zabawne momenty, gdy Kinnear prowadzi rozmowę z Kinnearem, bywają zgrzyty, gdy jego twarz zostaje koślawo nałożona komputerowo na ciało nastolatka, ale przestaje mieć to znaczenie (a wręcz nabiera sensu) w miarę rozwijania przez reżysera konceptu na całą historię.
[Spoilery w następnym akapicie]
W „Men” jest ta wspomniana, oczywista metafora, będąca krytyką patriarchatu, ale mamy też kolejny poziom interpretacyjny, do którego dostajemy klucz, czytelnie zasygnalizowany w finale, gdy dźwięk echa w tle wysyła nas myślami do istotnego momentu z początku filmu. Cudownie poprowadzona i zrealizowana scena zabawy w echo, kończąca się elementem grozy, okazuje się być momentem inicjującym całą dalszą fabułę, bo dochodzi w niej do rozszczepienia jakiegoś elementu osobowości Harper, oderwania się głęboko zakopanego poczucia winy, które dosłownie otrzymuje cielesną powłokę. Głos bohaterki, roznoszący się po tunelu falami, a każda z nich kopiująca ten oryginalny, pierwszy okrzyk, zdaje się też tworzyć w efekcie istotę będącą jakimś odpryskiem jej osoby niczym ostateczna forma echa, jego finalna kopia. Istota, która najpierw zostaje powołana do życia, a następnie przebudzona przez kolejne nadpływające „fale” okrzyków bohaterki, wstaje w końcu z ziemi i reaguje wściekłym krzykiem, jakby chciała wywrzeszczeć cały ból i wściekłość tkwiącą w Harper. Istota w różnych formach będzie prześladować Harper już do końca filmu, w finale dosłownie przechodząc przez długi cykl narodzin kolejnych form bólu, traumy i poczucia winy, które zrodziły się, ale też wyewoluowały, z tego pierwszego wydarzenia, czyli rodzinnej tragedii, i towarzyszącemu temu uczuciu zwątpienia oraz wyniszczającej myśli: „a może to była moja wina?”.
Warto wspomnieć o zdjęciach, które początkowo odzwierciedlają i kodują kolorystycznie nastrój Harper. Piękne odcienie zieleni i ciepłego, słonecznego światła, oddają jej początkowy zachwyt prowincją oraz nadzieją, że miejsce uleczy jej udręczoną duszę. Skąpane w odcieniach czerwieni i pomarańczy sceny z przeszłości, głównie umieszczone w betonowym miejskim zamknięciu, ze światłem stłumionym przez zasłony, nadających mu nieprzyjemnej faktury, kojarzą się z czymś złym, przykrym, niechcianym. Dzika czerwień niektórych ścian kilkusetletniej prowincjonalnej posiadłości jest więc niczym zaproszenie, brama przejścia dla emocji wiążących się z tym negatywnym kodem kolorystycznym do realiów tego zielonego, przyjemnego, pocieszającego miejsca. Zieleń i promienne słońce szybko znikają z opowieści ustępując miejsca ciemnej nocy, niepokojącym mrokom i cieniom, ale też rozgwieżdżonemu niebu, sugerującemu, że być może jest jeszcze jakaś nadzieja dla bohaterki.
Wielu widzów odrzuci „Men”, jedni rozczarowani autorskim dziełem odrzucającym proste ramy gatunkowe, drudzy dosłownością wielu zawartych w nim metafor, ale jest tu tyle dodatkowego dobra do przyswojenia i odkopania, obudowanego tyloma warstwami znakomitego aktorstwa, hipnotyzujących scen, pięknie tworzonego klimatu oraz soczystej grozy, że nie pozostaje mi nic innego, jak ponownie pokłonić się przed dziełem Alexa Garlanda.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz