niedziela, 16 lipca 2023

Nowe Horyzonty 2023: Filmy, które warto zobaczyć

 


Już w najbliższy czwartek rusza kolejna edycja festiwalu Nowe Horyzonty. W tym roku z nowym sponsorem tytularnym (mBank). 23 edycja oferuje kinomanom ogrom filmów do zobaczenia, a w związku z tym niełatwy wybór przy zakupie biletów i preferowanych seansów dla posiadaczy karnetów, więc jak co roku przybywam z odsieczą i kilkunastoma tytułami, które mogę polecić osobom poszukującym inspiracji. 
 
 „Bulion i inne namiętności” (reż. Anh Hung Tran) – nie dajcie się odstraszyć polskiemu tytułowi, film był największą pozytywną niespodzianką tegorocznego konkursu głównego w Cannes. Jest to najpiękniejszy wizualny food porn dostępny na rynku w tym roku. Żarliwy list miłosny do wykwintnego jedzenia. Celebracja degustacji znakomitych potraw jako wyrafinowanego pomysłu na życie, ale też zachwyt nad samym procesem przyrządzania i odkrywania nowych smaków oraz potraw. Jedzenie jest tu punktem wyjścia, celem, spoiwem. Jest to środek wyrazu uczuć, manifestacja pożądania i troski, afrodyzjak i pocieszyciel, źródło radości i spełnienia. Odpowiada za to wietnamski reżyser, Ang Hung Tran, ale jest to film na wskroś francuski. Melodramat pełną piersią, w którym o uczuciach mówi się z równą pasją, co przyrządza skomplikowane potrawy, a cytaty z filozofów i poetów towarzyszą dyskusjom o nauce stojącej za kulinarnymi odkryciami. 
 
„Monster” (reż. Hirokazu Koreeda) - nowy film Hirokazu Koreedy rozpoczyna się w jego strefie komfortu. Japończyk znowu wychodzi od opowieści o rodzinie, ale szybko od tego tematu ucieka, bo to nie będzie kolejna w jego wykonaniu historia o więzach krwi lub patchworkowej komunii ludzi, których związało ze sobą nie tyle pokrewieństwo, co zrządzenie losu. „Monster” tak naprawdę jest o pozorach, relatywizmie, o tym z jaką łatwością wyrabiamy sobie opinię o innych i związanych z nimi wydarzeniach, nie posiadając pełnego zestawu informacji potrzebnych do sprawiedliwego osądu. Koreeda sugeruje jakąś tajemnicę do rozwiązania, źródło (a może źródła?) szkolnej przemocy do wskazania palcem, dziecięcy sekret do odkrycia, skomplikowaną siatkę powiązań pomiędzy postaciami do nakreślenia. Następnie robi woltę fabularną, złożone już kawałki emocjonalnej łamigłówki gwałtownie rozwala, dodając przy okazji nowe elementy, skrywane dotąd przez widzem. A później robi to jeszcze raz. I jeszcze raz. 
 

 
„Polite Society” (reż. Nida Manzoor) – cykl Nocne Szaleństwo to zawsze wielka ruletka, w której można trafić na jakąś cudowną rozrywkową perłę, zaskakującą czymś oryginalnym, ale często losuje się jakiegoś filmowego szrota, którego próbujemy zapomnieć jeszcze podczas seansu. „Polite Society” zdecydowanie bliżej do tej pierwszej kategorii. Podczas seansu kojarzył mi się trochę z „Wszystko wszędzie naraz”, ale nie tyle przez gatunek sci-fi, o który lekko tutaj zahaczono, co pomysł opowiedzenia o realiach emigranckiego życia (główne bohaterki są pakistańskiego pochodzenia) w angielskojęzycznym społeczeństwie poprzez formę szalonej komedii zmieszanej z filmem o sztukach walki. Lista gatunków i zapożyczeń stylistycznych wrzuconych przez reżyserkę do jednego filmowego kociołka bynajmniej się na tym nie kończy, bo mamy tutaj klimat oraz logikę wydarzeń rodem z bollywoodzkiej produkcji, elementy heist movie, jest młodzieżowo i wesoło, ale też szczerze pod względem emocjonalnym, bo opowiedziano to wszystko z sercem do bohaterów. 
 
„How to Have Sex” (reż. Molly Manning Walker) – film, który zgarnął główną nagrodę w canneńskiej sekcji Un Certain Regard, atakuje widza trochę z zaskoczenia. Tytuł sugeruje kolejną głupawą komedię o napalonych nastolatkach. Pierwsza połowa filmu może rodzić skojarzenia z „Spring Breakers” Harmony’ego Korine’a. Same fałszywe tropy, bo oprócz dekadenckich obrazków imprezującej młodzieży i okazjonalnej luminescencyjnej kolorystyki, „How to have sex” nigdy nie skręca w kierunku lubieżnego, psychodelicznego „bad tripa”, w stylu wspomnianego filmu z ubiegłej dekady. Koszmar na pewnym etapie zagląda do tej historii, najpierw jedynie zasugerowany, jako coś istniejącego w umyśle widza, a następnie wiszącego już nad postaciami, ale jest to horror bardzo ludzki, przyziemny, intymny. Nie oznacza to, że tytuł jest mylący, przeciwnie, ten film jest o nastoletnich dziewczynach, które po ukończeniu szkoły średniej poleciały na wspólne wakacje na Krecie, gdzie na listę głównych aktywności wpisały alkohol, narkotyki i przygodny seks. Walker traktuje to jednak jako punkt wyjścia do wielu ciekawych spostrzeżeń, pomachania oskarżycielskim palcem, ale też po prostu wytłumaczenia, że empatia i dostrzeganie granic drugiej osoby to fundamentalne umiejętności, gdy chodzi o ludzką cielesność, godność i uczucia. 
 
„Perfect Days” (reż. Wim Wenders) – od czasu nieznośnie pretensjonalnego „Spotkania w Palermo” zdecydowanie bezpiecznej było wybierać Wendersa-dokumentalistę, jak Wendersa-opowiadacza fabularnych historii. „Perfect Days” jest chlubnym wyjątkiem od tej reguły, ale było blisko od „koszmaru”, bo opowiedziany w formacie 4:3, film o czyścicielu japońskich publicznych toalet, który podróżuje po Tokio słuchając kaset magnetofonowych z utworami Lou Reeda, Patti Smith i Vana Morrisona, wydaje się być przepisem na nieznośnie pretensjonalne kino artystyczne. „Perfect Days” jednak działa, bo ujmuje klimatem i empatią z jaką reżyser przygląda się egzystencji głównego bohatera (w tej roli, nagrodzony w Cannes, Kōji Yakusho) oraz otaczającego go świata i ludzi. Bonusowo będziecie zachwyceni stylem japońskich toalet. Serio. 
 
„Opadające liście” (reż. Aki Kaurismäki) – u Kaurismäkiego pod względem autorskiego stylu wszystko prezentuje się zgodnie z oczekiwaniami. Utulający klimat melancholii. Beznadzieja egzystencji kontrastowana subtelnym, ale naprawdę zabawnym, humorem. Finlandia portretowana jako miejsce poza czasem, wygląda jak Polska z początku lat 90., w kinie puszczają kilkuletni film „Truposze nie umierają” Jima Jarmuscha, z radia natomiast słyszymy zeszłoroczne doniesienia z ukraińskiego frontu. 100% Kaurismäkiego w Kaurismäkim. Jeżeli znacie jego twórczość i kochacie, no to raczej nie muszę namawiać. Jeżeli jeszcze nie znacie to macie właśnie idealną okazję na rozpoczęcie nowej znajomości z wyrazistym twórca od naprawdę dobrego filmu. 
 

 
„La Chimera” (reż. Alice Rohrwacher) – jednym za rekomendację wystarczy informacja, że to nowy film reżyserki „Szczęśliwego Lazzaro”, drugich może zachęcić opinia, że to klimatyczna i kunsztowna wizualnie opowieść o bandzie plądrującej w latach 80. starożytne groby w poszukiwaniu artefaktów do sprzedaży na czarnym rynku. 
 
„Eureka” (reż. Lisandro Alonso) - „Eureka” to w zasadzie kilka filmów w jednym. Świetna pierwsza godzina zaczyna się jako arthouse’owy horror z Viggo Mortensenem żeby następnie przerodzić się w historię rodem z „Fargo”. Ostatnia godzina to już klasyczne nowohoryzontowe szlajanie się po dżungli, co ma swoich zwolenników, ale jest też świetnym pretekstem do masowych wyjść z sal kinowych. Mimo wszystko warto, żeby przeżyć tę pierwszą godzinę, szczególnie, jeżeli jest się festiwalowym wyjadaczem gotowym na nieco bardziej ekstremalne kinowe doświadczenia w nadziei, że odpłacą nam za cierpliwość czymś ciekawym. „Eureka” odpłaca. 
 
Festiwalowa podróż to jednak nie tylko oglądanie dzieł kompletnych i filmów bardzo dobrych, ale też odkrywanie ciekawych spojrzeń, niebanalnych pomysłów na kino oraz śledzenie historii, które pozostawią coś po sobie na dłużej w pamięci, albo opowiedzą o odległych miejscach, skrytych jednak w produkcjach dalekich od ideału. Jeżeli lubicie eksplorować takie mniej „bezpieczne” punkty na mapie festiwalu, które mogą czymś zaintrygować, ale mogą też bardzo rozczarować lub odrzucić, to polecam zainteresować się również tymi filmami: 
 
„Tygrysica” (reż. Amanda Nell Eu) – nagrodzony w canneńskiej pobocznej sekcji Tygodnia Krytyki film „Tygrysica” to energetyczny malezyjski horror cielesny wykorzystujący w dość oczywisty i niesubtelny sposób opowieść o transformacji młodej dziewczyny w drapieżnego demona jako metaforę okresu dojrzewania oraz relacji pruderyjnego społeczeństwa z czymś tak naturalnym jak menstruacja. 
 
„Porwany” (reż. Marco Bellocchio) – weteran kina włoskiego w stylowej opowieści opartej na autentycznej historii żydowskiego chłopca ochrzczonego w tajemnicy przed rodzicami i porwanego przez papieża Piusa IX. Interesujące i stylowo zrealizowane. 
 
„Club Zero” (reż. Jessica Hausner) – szkolne zajęcia ze „świadomego” zdrowego odżywiania jako przepustka do sekciarskiej ekstremy. Jessica Hausner ma bardzo wyrazisty styl wizualny i ciekawą historię do opowiedzenia, którą nieco rozcieńcza pobocznymi wątkami fabularnymi, ale problematyczny główny wątek zainspiruje zapewne niejedną żywiołową dyskusję w festiwalowych przestrzeniach. 
 
Coś jeszcze? Owszem. Chociażby „Showing Up” Kelly Reichardt, czyli zeszłoroczny canneński konkurs główny. Z rocznym poślizgiem, ale warty uwagi. Warto skorzystać z okazji do zobaczenia na dużym ekranie „Infinity Pool” Brandona Cronenberga. Zdaje się, że już w sierpniu pojawi się na polskim streamingu „Marcel Muszelka w różowych bucikach”, ale jest to tak urocza produkcja, że warto tego doświadczyć na pełnej sali z festiwalową publicznością. Oprócz tego, jeżeli ktoś jeszcze nie widział, no to są jeszcze chociażby do nadrobienia takie przeboje z zeszłorocznej edycji Nowych Horyzontach jak „Pięć diabłów”, „W trójkącie”, „Alcarràs” i „Blisko”. 
 
Udanego festiwalu i dajcie znać na co szczególnie czekacie.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz