poniedziałek, 10 lipca 2023

Glengarry Glen Ross - recenzja

 


Gdy na początku lat 90. przygotowania do realizacji filmowej adaptacji (kilkuletniej już wtedy) sztuki Davida Mameta, „Glengarry Glen Ross”, w końcu zaczynały nabierać kształtu, na progu producentów szybko pojawiła się śmietanka ówczesnych męskich gwiazd Hollywood. Chęć występu w filmie deklarowali Robert De Niro, Richard Gere i Bruce Willis. Do projektu przypisany już był Jack Lemmon. Jeszcze na etapie zbierania obsady do pokazów na Broadwayu przymierzał się do tego Al Pacino, ale musiał niestety zrezygnować na rzecz innej sztuki Mameta („American Buffalo”) wystawianej w Londynie. Szybko zaklepał sobie za to miejsce w filmowej adaptacji. W ostatecznej wersji oprócz Pacino i Lemmona wystąpili jeszcze tacy mistrzowie aktorstwa jak zmarły niedawno Alan Arkin, Ed Harris, Kevin Spacey, Jonathan Pryce i Alec Baldwin. 
 
Baldwinowi początkowo zaproponowano rolę Ricky’ego, postaci granej w filmie przez Pacino, bo ten był chwilowo zajęty występem w filmie „Morze miłości”. Gdy Alec odkrył, że jest tylko „zastępstwem”, które zostanie natychmiast zastąpione Alem jeżeli ten zasygnalizuje gotowość do występu, puścił focha i spakował manatki. Jerry Tokofsky, producent filmu, zapragnął jednak upolować obu aktorów. Ubłagał jakoś Baldwina żeby ten wybaczył niezgrabność z jaką został potraktowany i rozważył przyjęcie innej roli, która została napisana specjalnie dla niego. Krótki, ale mięsisty, wątek Blake’a, nie był obecny w sztuce. Alec przyjął rolę, wielkiej łaski jednak nie zrobił, bo szczerze przyznał, że w tamtym okresie nie miał okazji przeczytać żadnego innego równie dobrego scenariusza. Podjął słuszną decyzję, bo Blake pojawia się w „Glengarry Glen Ross” jedynie na kilka minut, ale tyle wystarcza żeby Baldwin zaliczył jeden z najbardziej wyrazistych występów w karierze. Blake to wściekły ogar kapitalizmu spuszczony ze smyczy żeby poturbować bandę kundli w nadziei, że w efekcie znajdą w tym motywację do wzniesienia się na szczyt swojego potencjału. Metoda kija i marchewki oznacza dla niego zaczęcie od solidnego wysmagania kijem, dorzucenie do tego kilku kopniaków i zachowaniae marchewki jedynie dla kogoś, kto znajdzie w tym inspirację do efektywnego działania dla dobra firmy. 
 
Krótki występ Baldwina to fantastyczna miniatura, działająca nawet w oderwaniu od fabuły, aktorski popis i pamiętny moment, który zawsze będzie się kojarzyć z tym filmem, ale też zaledwie wstęp do aktorskiej uczty jaką stanowi seans „Glengarry Glen Ross”. Nieprzypadkowo każdy kumaty aktor dobijał się do drzwi osób odpowiedzialnych za produkcję filmu. Scenariusz Mameta (oparty na sztuce nagrodzonej Pulitzerem) to majstersztyk w operowaniu dialogami - soczystymi, wulgarnymi, kontrowersyjnymi, ale przede wszystkim to perfekcyjnie wycyzelowanymi. Widać po każdym jednym aktorze w tym filmie, że operowanie słowami nawleczonymi przez Mameta sprawiało im autentyczną przyjemność, delektują się nimi, przeżuwają z rozkoszą, chłoną każde słowo. Najbardziej służą one Jackowi Lemmonowi, wyciskającego z roli przecudne niuanse, ale tutaj nie ma słabych występów, nikt nie odstaje, wszyscy stają na wysokości zadania i „dowożą” aktorstwo najwyższej jakości. Przez jakiś czas może się wydawać, że Kevin Spacey dostał zbyt mało ciekawą rolę, żeby mógł dorównać tutaj kolegom, stoi nieco na uboczu tej historii, pełni rolę obserwatora i popychadła, sprawia wrażenie aktora u progu kariery, składającego obietnicę przyszłego talentu, ale na razie będącego jedynie kurierem tlącego się potencjału, który dopiero niebawem miał w pełni eksplodować. Wtedy jednak docieramy do finałowych minut filmu, gdy jego John ma w końcu okazję pokazać pazury, bystrość umysłu i prawdziwy charakter, natychmiast staje się jasne, że Spacey nie znalazł się wśród tej wybitnej obsady przypadkiem, bo wystarczy mu odrobina solidnego scenariusza i natychmiast przejmuje ekran dla siebie. 
 
Doskonały film, jeżeli lubicie kino stojące dialogiem, spoczywające wyłącznie na barkach aktorów, wręczające im wybitne narzędzia do pracy i następnie przyglądające się z namaszczeniem temu, jak cudownie nimi operują, no to trafiliście na żyłę złota.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz