sobota, 18 maja 2024

Furiosa: Saga Mad Max - recenzja

Nie uciekniemy od tego. „Mad Max: Na drodze gniewu” musi być punktem odniesienia dla filmu „Furiosa: Saga Mad Max”. Jest to porównanie niekorzystne dla tego drugiego, bo odsyłające do spełnionego arcydzieła kina akcji. Filmu, który obdzierał gatunek z wszelkich niepotrzebnych fabularnych zapychaczy, stawiając na energię, kinetykę, opowiadanie obrazem, opisywanie postapokaliptycznych realiów przy pomocy imponującej ilości detali starannie rozrzuconych w tle, a rozwój relacji pomiędzy postaciami wpisując w rewelacyjnie zrealizowane sceny akcji. Fabuły w tym było niewiele, ale treści już sporo, bo uważny widz otrzymywał starannie zaplanowany portret różnych społeczności żyjących na bezdrożach nuklearnej jałowej ziemi. 


„Furiosa” nie mogła być kopią tej formuły, znaczy się mogła, ale próba dokładnego odtworzenia tego, co stanowiło o sile poprzednika, groziła odwrotnym efektem. „Na drodze gniewu” osiągnęło taki ideał w sięganiu po minimalizm treści, żeby uzyskać maksymalizm formy, że szansa na przebicie tego była nikła. George Miller rozumiał, że w najlepszym razie powtórzy ten sam trick, a w najgorszym zrobi jego słabszą imitację, więc poszedł w innym kierunku, pozostając w realiach świata stworzonego w poprzednim filmie, opowiedział rozciągniętą na kilkanaście lat historię, skupioną na rozwoju postaci i zaprezentowania miejsc, które wcześniej znaliśmy wcześniej tylko z nazwy. 

Jego nowy film nie jest już jednym wielkim szaleńczym pościgiem pompującym adrenalinę od początku seansu do samego końca. „Furiosa” oczywiście jest wypchana po brzegi scenami akcji, długimi, wyczerpującymi, imponującymi swym rozmachem i wyczynami kaskaderskimi, ale historia nie obawia się przystanąć na dłużej, przyjrzeć się nieco dokładniej jakiemuś miejscu, sytuacji, relacji pomiędzy postaciami. Nie wszystko to działa idealnie. Szczególnie niedogotowany wątek uczuciowy, w którym bardziej się rozumie, co próbuje pokazać, jak czuje jakieś emocje z tym związane. Nie pomaga, że Tom Burke jest wyjątkowo mdły zarówno jako amant, jak i teoretyczny herszt bandy wypadowej.  

Jeżeli jednak, podobnie jak ja, od dekad kochacie dawać nura w tą postapokaliptyczną, pustynną wizję, budowaną i rozwijaną od czasu drugiego filmu, uwielbiacie oglądać tych wszystkich naćwiekowanych socjopatów w skórzanych łachach, chłoniecie obsesję tego świata na punkcie pojazdów zmotoryzowanych, benzyny, palonej gumy, no i ten spajający to wszystko obłęd, „Furiosa” będzie kolejnym satysfakcjonującym rozdziałem o życiu i śmierci na nuklearnych bezdrożach. Odważnym, brutalnym, niespętanym ograniczeniami kategorii wiekowej. Główny antagonista, cudownie przerysowany, zarówno pod względem niesamowitej charakteryzacji, jak i kreacji Chrisa Hemswortha, jest postacią z kreskówki, błaznem, megalomanem, a jednocześnie wyrachowanym, mrocznym sadystą, brutalem, osobą na tyle okrutną, że Immortan Joe nagle zaczyna wydawać się całkiem fajnym gościem, któremu mimowolnie zaczyna się kibicować w ich wojnie o władzę. 

Anya Taylor-Joy, niczym Bogusław Linda, nie epatuje słowem mówionym, opierając swoją kreację głównie na fizycznej ekspresji i gniewnych, intensywnych spojrzeniach. Generalnie takie podejście działa, bo Anya ma wystarczająco dużo charyzmy, żeby podźwignąć tak napisaną postać. Nie jest to jednak poziom wewnętrznej siły i opanowania, jaką emanowała Furiosa w wykonaniu Charlize Theron, ale przecież też sama Charlize Theron, gdy była w wieku Taylor-Joy, nie mogła się pochwalić taką charyzmą. Pewne rzeczy po prostu przychodzą z wiekiem i nabytym doświadczeniem. 

„Furiosa” nie jest drugim „Na drodze gniewu”, ale też z całą pewnością nie jest drugim „Pod kopułą gromu”. Jest to film daleki od ideału, ale polegający głównie po zestawieniu z ideałem, czyli swoim poprzednikiem, bo już na tle większości chłamu, jaki jest obecnie produkowany jako kino rozrywkowe, wypada naprawdę dobrze. Miller szkodzi sobie niepotrzebnymi nawiązaniami do poprzednie odsłony, bo o ile pewne mrugnięcia okiem do widza są fajne, a znalazło się tutaj nawet coś dla fanów gry z ubiegłej dekady, no to jednak pomysł z pokazywaniem w napisach końcowych scen akcji z „Na drodze gniewu” jest strzelaniem sobie w stopę, bo tylko przypomina widzowi jaka przepaść leży pomiędzy arcydziełem gatunku, a tylko kolejnym solidnym kinem akcji.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz