środa, 22 maja 2024

The Substance - recenzja

 Do Cannes leciałem w tym roku z przekonaniem, że „The Substance” Coralie Fargeat będzie rewelacją, a może nawet niespodziewanym zdobywcą Złotej Palmy. Spodziewałem się powtórki zaskakującego sukcesu „Titane” Julii Ducournau, która po znakomitym debiucie („Mięso”) podbiła Lazurowe Wybrzeże swoim drugim filmem w karierze. Fargeat też pojawia się w Cannes z drugim filmem mając bardzo udany debiut na koncie („Zemsta” z 2017). Jest więcej punktów stycznych, narodowość, niepokorność tematyczna, doskonałe operowanie stroną formalną, hołdowanie krwawym tradycjom Francuskiej Ekstremy. Przede wszystkim to był ten film w konkursie głównym po którym nie wiedziałem czego się spodziewać. Miałem tylko nadzieję, że wyjdę z niego zachwycony. 

Nie wiem, czy będzie z tego Złota Palma, a jeżeli będzie, no to sporo ludzi się później nieźle zdziwi, gdy wybierze się do kina, zaciekawionych nagrodą, ale jednego jestem pewien – to było rewelacyjne kinowe doświadczenie! 

O fabule „The Substance” warto wiedzieć jak najmniej przed seansem, więc ograniczę się do zarysowania podstaw historii. Jest tajemniczy produkt dostępny na czarnym rynku, którego zażycie sprawia, że powstaje kopia użytkownika, młodsza, piękniejsza, zdrowsza, idealna. Obie wersje muszą się jednak dzielić swoim życiem. Każda dostaje tydzień, podczas którego ta druga wpada w stan regeneracyjnej śpiączki. Jeżeli jedna kopia przeciągnie swój tydzień o choćby kilka godzin odbije się to natychmiast na zdrowiu tej drugiej, bo balans musi być zachowany. Główna bohaterka, Elisabeth Sparkle (Demi Moore), jest dawną gwiazdą ekranu, która większość zawodowego życia spędziła jako prowadząca poranny telewizyjny program z fitnessem. Pewnego dnia zostaje bezceremonialnie zwolniona z roboty, żeby ustąpić miejsca nowej, młodszej, atrakcyjniejszej prowadzącej. W efekcie decyduje się na wspomniany zabieg, a zjawiskowa, młoda kobieta, Sue (Margaret Qualley), która dzięki temu powstaje, szybko podbija serca kierowników telewizji i odbiorców. Życie błyskawicznie staje się bajką dla Sue, która oczywiście nie zdąży zrobić dobrze 40 przysiadów przed kamerą, a już zacznie testować granice siedmiodniowej reguły, która uznaje za niepotrzebne ograniczenie. Skutki tego uderzą głównie w Elisabeth… 

 „The Substance” to zdecydowanie nie jest kino na każdy żołądek. Reżyserka jeszcze przed realizacją zapowiadała, że to będzie wybuchowe, feministyczne podejście do gatunku horroru cielesnego. Słowa dotrzymała, bo przez cały seans mocno podkręca dawki wizualnego cielesnego horroru, wychodząc od naprawdę odważnych scen, a później wielokrotnie to przebija kolejnymi porcjami ekranowych obrzydliwości. Nie wszystkim będzie to w smak. Z mojego seansu wyszło co najmniej kilkadziesiąt osób, ale znakomita większość, z nieco ponad dwutysięcznej sali, bawiła się równie przednio, co ja. Jest to brutalny i wizualnie szokujący film, ale też cholernie atrakcyjny, zabawny, pomysłowy stylistycznie, pobudzający muzyką i wykręconymi scenografiami. Jeżeli tylko nie straszne wam widoki cielesnych deformacji i sążniście tryskającej krwi to będziecie się bawić dobrze, bo reżyserka podchodzi do swojego filmu z ogromnym luzem, obśmiewając różne sytuacje, bawiąc się obrazem, bohaterami i ich losem. 

Coralie Fargeat już w „Zemście” pokazała, że ma oko i talent do wyłapywania lub kreowania pięknych obrazków, „The Substance” jest tego naturalną kontynuacją. Od nasyconej intensywnymi barwami kolorystyki począwszy, poprzez wykręcone, długie korytarze mieszkania Elisabeth i studia telewizyjnego, na wyrazistych, seksownych kostiumach kończąc, jest to film, który stale czymś stymuluje odbiorcę. 

Jednocześnie „The Substance” opowiada ciekawie o starości i towarzyszącemu temu wykluczeniu (a także procesie samowykluczenia się z relacji społecznych). Wpisana w to przy okazji krytyka płytkości świata rozrywki telewizyjnej, wprawdzie nie jest niczym odkrywczym i nie warto poświęcać jej zbyt wiele miejsca, ale należy jednocześnie dodać, że aktorskie szarże Dennisa Quaida, grającego szefa studia, pięknie lądują w tym nasyconym podkręconymi emocjami i doznaniami filmie. O wiele szczerzej wybrzmiewa natomiast wątek, w którym Elisabeth, zarówno w swoich oczach, jak i czynach Sue, staje się tą niepotrzebną wersją, niewartą uwagi i szczęścia, bo pozbawioną już młodzieńczego wdzięku i energii. Widać, że to właśnie w tym zostało złożone najwięcej serca i delikatności reżyserki. Demi Moore pięknie ogrywa tę postać, zarówno w stanach maniakalnych i podkręconych emocjonalnie, jak i przy kreśleniu subtelnych niuansach zachowań dojrzałej kobiety, o której świat już zapomniał i sama powoli przestaje wierzyć w sens swojej egzystencji. Bardzo skomplikowana i odważna rola, też cieleśnie, bo niepozostawiająca zbyt wiele miejsca dla wyobraźni, obnażając przed kamerą wszelkie niedoskonałości. Tak dobrej Moore nie widzieliśmy od dawna, a całkiem możliwe, że to wręcz najlepszy występ w karierze.  

Kocham takie kino, pomysłowe, dzikie, szokujące, rozbudzające, trzymające za gardło przez cały seans, ale przy tym zabawne i mające coś do powiedzenia.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz