sobota, 24 marca 2018

Pacific Rim: Uprising (Pacific Rim: Rebelia) - recenzja


Pierwszy „Pacific Rim” może pozostawiał nieco do życzenia, ale nie można mu było odmówić pomysłowości i przynajmniej kilku zapadających w pamięci scen, a także wyczuwalnej miłości jaką reżyser włożył w jego stworzenie. W porównaniu do sequela był „Obywatelem Kane’em” kina rozrywkowego. Filmowi „Pacific Rim: Rebelia” chciałbym poświęcić jak najmniej czasu (wystarczy, że straciłem już prawie dwie godziny życia na seans) więc będzie to krótki wpis.

Jest to jeden z tych filmów podczas których momentami nudzimy się tak bardzo, że zaczynamy liczyć nasze umierające komórki mózgowe, które wykańczają kolejne idiotyzmy fabuły. I ja rozumiem, że można to samo zarzucić też pierwszej części, ale tam infantylizmy i bzdury były podporządkowane jednemu pytaniu: „czy nie byłoby zajebiście jakby…?” i na przykład towarzyszyło temu: „...ogromny robot użył okrętu jako broni do zdzielenia w czerep wielkiego potwora”. Oczywiście, że byłoby to zajebiste więc del Toro przenosił to na ekran z dziecięcym entuzjazmem. A widz, jeżeli tylko przypasowała mu taka konwencja, bawił się równie dobrze. Przy realizowaniu „Pacific Rim: Rebelii” nikt nie zadał sobie trudu wymyślenia czegoś zajebistego, bo pewnie nie pracował przy tym nikt, komu świeciłyby się oczy podczas planowania scen akcji. Od premiery pierwszej części minęło już kilka lat, technologia poszła do przodu, sequel wygląda niewątpliwie lepiej i nie musiano ratować się robieniem wszystkiego w nocy (bo wtedy łatwiej implementuje się komputerowe efekty), ale wszystko to jest tak bardzo nijakie, że już chyba nie można mieć bardziej w tyłku tego, czego się ogląda.

Zresztą jakie sceny akcji, taka też reszta filmu – pozbawiona polotu, przewidywalna, nudna i odtwórcza. Kilka razy pojawia się krótki motyw muzyczny żywcem zerżnięty z filmu „Tron: Dziedzictwo”, jest to tak bardzo podobne, że zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie zostało po prostu wzięte ze ścieżki muzycznej panów z Daft Punka. Nie wiem co w sumie byłoby gorsze, bezczelne skopiowanie pomysłu, czy leniwe wykupienie praw do niego, bo nie było chęci do stworzenia czegoś własnego. „Pacific Rim: Uprising” to komputerowa papka, która sprawia wrażenie kiepskiej ekranizacji „Power Rangers” w którą nie włożono nawet odrobiny serca. Scenariusz jest toporny i pisany od linijki, interakcje pomiędzy bohaterami są do bólu oczywiste i sztampowe, tutaj ktoś się przekomarza, tam się czubi, nie ma w tym cienia prawdy i wrażenia obserwowania realnych ludzkich relacji, jest natomiast uczucie, że patrzymy na surową wersję fabuły, którą zapomniano dopracować.

Nie jest to film do którego będzie chciało się kiedyś wrócić, bo ciężko wysiedzieć do końca nawet pierwszego seansu. W zasadzie to widziałem trójkę gości, którzy po godzinie skapitulowali i wyszli z sali kinowej. Zapewne znajdą się amatorzy takiej komputerowej młócki, ale jeżeli komuś nie przypasowała do gustu nawet pierwsza część to sequel powinien obchodzić szerokim łukiem. Fani „Transformersów” będą jednak zadowoleni, nie ma tutaj równie żenującego humoru, ale jest to kino podobnie puste i niewyraziste, chociaż ładnie zrealizowane i wypełnione akcją. I wzorem wspomnianej serii jest tutaj równie niesubtelny product placement chińskich produktów, a także tamtejsza aktorka, gdy dodać do tego część dialogów po mandaryńsku to robi się boleśnie oczywiste na jakim rynku producenci zamierzają wypchać sobie portfele.

Wyszedł tekst dłuższy niż początkowo planowałem może jednak przynajmniej dzięki temu zaoszczędzę komuś zmarnowanego czasu i pieniędzy.

poniedziałek, 19 marca 2018

Annihilation (Anihilacja) - recenzja


Już zdążyłem dwa razy obejrzeć nowy film Alexa Garlanda. Obejrzę jeszcze wiele razy. „Anihilacja” to psychodeliczny trip przez przepiękne leśne tereny, w których nic nie ma sensu, a zarazem wszystko jest na miejscu, albo raczej nie na miejscu. Film w Europie trafia bezpośrednio na Netflix, bo Paramount Pictures przestraszyło się jego intelektualnego uroku i postanowiło opchnąć zagraniczne prawa dystrybucyjne. Szkoda, bo te zielone krajobrazy i kwasowe elementy wizualne muszą wyglądać obłędnie na dużym ekranie, ale rozumiem ich decyzję, bo to zdecydowanie nie jest kino dla każdego.

„Anihilacja” to science-fiction pełną piersią, ale zamiast na oczarowywaniu futurystycznymi błyskotkami i efekciarskimi pomysłami fabularnymi, nastawione jest raczej na budowanie klimatu, niejednoznacznej treści, filozoficznych warstw i dostarczaniu pożywki dla mózgu. Garland niespiesznie wgryza się w historię, piętrząc zagadkowe sceny, w których jest jednak całkiem sporo treści oraz informacji o postaciach i fabule, jeżeli tylko uważnie słuchamy i wiemy czemu się przyglądać. Historia opowiada o grupie kobiet, które wkraczają do strefy X, gdzie kilka lat temu rozbiło się coś pochodzącego z kosmosu. Zainicjowało to tzw. Iskrzenie, które zaczęło się stopniowo rozrastać i nic nie wskazuje na to, żeby ten proces miał się wkrótce zatrzymać. Bohaterki mają dotrzeć do epicentrum, czyli latarni w którą uderzył pozaziemski obiekt, żeby to jednak zrobić muszą przekroczyć barierę, za którą nie ma łączności ze światem zewnętrznym, a jak dotąd (z wielu wojskowych oddziałów) wróciła stamtąd tylko jedna osoba, mąż Leny (świetna rola Natalie Portman, skupiona, opanowana, ale też intensywna w przekazywaniu emocji jeżeli jest ku temu podstawa).

Zawiązanie akcji i poczynania bohaterek już po przekroczeniu bariery niestety wzbudzają w widzu nieco wątpliwości. Kobiety zachowują się dość niefrasobliwie zważywszy na to, że trafiły do obcego środowiska i nie wiedzą, czego mogą się tam spodziewać (najprawdopodobniej niczego dobrego, skoro dotąd nikt nie wrócił bez szwanku z tego miejsca). Zadziwiające jest również, jak łatwo do zespołu dołącza Lena, wprawdzie ma militarne doświadczenie (w zasadzie chyba jako jedyna w zespole), a do tego stopień naukowy z dziedziny biologii, ale ciężko uwierzyć, że bez większych problemów zostałaby zaakceptowana do udziału w misji, która ma na celu zbadanie fenomenu, o istnieniu którego bohaterka nie miała najmniejszego pojęcia zaledwie kilka dni wcześniej. Jest to pewna ułomność scenariusza Garlanda, niejedyna zresztą, bo liczne retrospekcje z przeszłości Leny, z których dowiadujemy się o tym, że zdradzała swojego partnera, wydają się niepotrzebne. No właśnie, wydają.


Im głębiej wgryzamy się w „Anihilację” i poznajemy świat za barierą, tym więcej rzeczy zaczyna nabierać sensu, wliczając niektóre zachowania bohaterek i to, co reżyser postanowił nam pokazać. „Anihilacja” to film o autodestrukcji i depersonifikacji, a także o miejscu, w którym dochodzi do zaburzenie naturalnego porządku rzeczy - rozszczepienia organizmów na poziomie komórkowym, złożenia ich na nowo, ale mieszając przy tym pojedyncze elementy i korzystając z innych „zestawów” biologicznych klocków. W tych świecie wszystko przechodzi ciągłą mutację, jest powielane, przerabiane, uśmiercane, ale bywa też unieśmiertelniane, zamykane w swoistej pętli albo „zamrażane” w czasie. Nie dziwne więc, że postaciom miesza się w głowach i często zachowują się zwyczajnie głupio. Jest to przy okazji film o tym, że ludzka natura dąży do samozniszczenia, czasem świadomie, a czasem podświadomie, czego przykładem mają być właśnie te „niepotrzebne” sceny z przeszłości bohaterki, pokazujące, jak sabotowała swój (teoretycznie) szczęśliwy związek.

„Anihilacja” jest kinem niespiesznym, ale Garland wie, jak trzymać widza na skraju fotela. Osiąga to korzystając na przykład z pomocy pewnego aligatora (już zapomniałem, jak do twarzy jest Natalie Portman z karabinem), ale to jedynie przystawka do mocarnej sceny z niedźwiedziem, która niejednego wbije w fotel i zapewni później bezsenną noc. Alex potrafi budować niepokój, stopniować grozę, ale też podkręcać ją przy pomocy zaskakujących pomysłów bazujących na specyfice miejsca akcji, a efekt podbija jeszcze fantastyczny soundtrack, często przypominający odjechane kompozycje z „Pod skórą”.

Ten film wygląda przepięknie, wszechobecna zieleń we wszelakich odcieniach, kolory rodem z kwasowego weekendu z doktorem Gonzo i skąpane w mroku wnętrza budynków oraz nory rozświetlane pojedynczym źródłem światła, wszystko to syci oczy. Czego nie można powiedzieć o efektach specjalnych, które bywają brzydkie, ale nawet to ma swoje uzasadnienie, bo w zasadzie pasuje do tej wynaturzonej rzeczywistości wewnątrz bariery. Nie jest to film, który raczej zachwyci duże grono odbiorców, ale jeżeli ktoś wkręci się w jego powolne tempo i wchłonie psychodeliczno-oniryczny klimat historii, ten będzie się wpatrywać w ekran jak zahipnotyzowany jeszcze długo po wejściu napisów końcowych (które oczywiście też zrobiono na kwasowym tripie).

piątek, 16 marca 2018

Mom and Dad - recenzja


Jeżeli przed filmem widzisz planszę z uzasadnieniem przyznanej kategorii wiekowej (normalna praktyka w Anglii), na której jest napisane: „strong violence, threat, language, nudity, sex references”, odpowiedzialny jest za to Brian Taylor (seria „Crank” i drugi „Ghost Rider”), a w obsadzie jest Nicolas Cage, to poprawiasz się wygodniej w kinowym fotelu, bo już wiesz, że będzie jazda bez trzymanki. Szczególnie, gdy w pierwszej scenie filmu kobieta zatrzymuje samochód na przejeździe kolejowym i odchodzi od niego zostawiając w środku swoje dziecko. O fabule nie ma co się zbytnio rozpisywać, bo jest szczątkowa, ale oparta na pomyśle z potencjałem: w całym kraju rodzice wpadają w szał i zaczynają mordować swoje dzieci. Dlaczego? Bo tak. No dobra, niby jest tam jakieś niemrawe wytłumaczenie (naturalna reakcja na przeludnienie gatunku, która występuje czasem w świecie zwierząt, bla, bla, whatever). Jest to niezbyt istotne, bo dobrze wiadomo, że chodzi po prostu o bekę z zabijania rozwydrzonych gówniarzy.

„Mom and Dad” to kino śmieciowe, kiepsko opowiedziane, tanio zrealizowane, ale na tyle absurdalne (scenom mordów często towarzyszy muzyka rodem z windy) i bzdurne, że czeka się z zaciekawieniem, co jeszcze dziwacznego twórcy wymyślą. Gorzej, że trzeba swoje odczekać, bo wprawdzie morderczy szał rusza niemal od razu, ale film nabiera energii dopiero po godzinie, gdy w końcu dostajemy to po co przyszliśmy – Cage’a na dopalaczach. Wcześniej Taylor krąży trochę bez celu, skupiając się na filmowych dzieciach i żonie, wrzucając co jakiś czas kolejne sceny mordów (w których zazwyczaj ucieka z kamerą w bok, nie decydując się na pokazywanie rzeźni dokonywanej na nieletnich), ale brak temu wszystkiemu polotu. Jest to jednak na tyle złe, że dość skutecznie bawi, zwłaszcza gdy oglądane jest w towarzystwie, które załapało z jakiego rodzaju filmem ma do czynienia i zgodnie obśmiewa wszystkie jego elementy składowe.

Gdy już jednak wszystkie pionki na okrwawionej szachownicy trafiają na swoje miejsce, cała rodzinka dociera w końcu do domu i rozpoczyna się rozgrywka 2 na 2 (Nicolas i Selma Blair kontra potomstwo), film nabiera rumieńców. Cage podkręca swoją aktorską szarżę, Blair próbuje mu dotrzymać kroku, a reżyser zaczyna się fajnie bawić całym motywem (jest coś ujmującego w tym, że zwaśnione małżeństwo, od dawna znudzone sobą nawzajem i swoim ułożonym życiem, odżywa na nowo, gdy łączy się w próbie ukatrupienia latorośli) i dorzuca do tego jeszcze nowych „zawodników”. Jest to niestety zarazem przykład niewykorzystanego potencjału tkwiącego w porąbanej historii, która sporo obiecuje na wstępie, ale niestety niewiele ma do zaoferowania. Scenariusz jest przeciętny, pretekstowy i w zasadzie pozbawiony jakiegoś sensownego zakończenia, ale całość jest na tyle krótka, a chwilami energetyczna i zabawna, że ogląda się to bezboleśnie, a nawet z pewnym zaciekawieniem. Zwłaszcza, gdy na ekranie jest Cage, który nie potrzebuje ogólnokrajowej psychozy żeby zrobić coś autentycznie psychotycznego, czemu daje świadectwo w scenie ze stołem bilardowym.

I jeszcze na koniec dwa cytaty, które należy wyobrazić sobie, że zostają wypowiedziane/wykrzyczane przez Cage’a przełączonego na tryb: Full Nicolas Fucking Cage

„Your motherfucking mother said to open this door! And motherfuckers, you’re going to open this motherfucking door!”

„It’s a SAWZALL! Because it SAWS ALL!”

Nuff said.

sobota, 3 marca 2018

Oskary 2018: nadzieje i przewidywania



Już jutro wieczorem kolejne oskarowe rozdanie. Poniżej rozpisałem się na ten temat w sposób nieprzyzwoity, więc żeby nie pogarszać sprawy i nie nadwyrężać cierpliwości czytelników, przejdźmy do rzeczy bez zbędnych wstępów.


NAJLEPSZY FILM

Nominowani:

Tamte dni, tamte noce
Czas mroku
Dunkierka
Uciekaj!
Lady Bird
Nić widmo
Czwarta władza
Kształt wody
Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri

Chciałbym, żeby Oskar trafił do:

„Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri”, bo to już dzieło dojrzałego twórcy, pokorniejsze, bardziej stonowane, ale bynajmniej niewykastrowane z tego, co czyniło jego dotychczasowe filmy tak ekscytującymi. W świecie McDonagha nic nie jest czarno-białe, chętnie wywleka przywary bohaterów, ale w zaskakująco naturalny sposób potrafi również odkrywać powoli przed widzem delikatne cechy ich osobowości, skrywane dobro i ciepło. Gdy już wydaje się, że rozpracowaliśmy klimat filmu i kierunek obrany przez scenarzystę, ten zaczyna zaskakiwać, czasem na poziomie fabuły, a czasem nagłymi zmianami dynamiki i nastroju rozmów oraz interakcji pomiędzy postaciami. Później ciężko już przewidzieć w jakim konkretnym kierunku podąży ta historia, ale chociaż wyłamuje się schematom i ucieka łatwym odpowiedziom, wszystko to wypada szczerze, naturalnie i wynika jasno z fabuły.

Wydaje mi się, że Oskar trafi do:

Mocna lista. „Nić widmo” pewnie niczego istotnego nie ugra w tym roku, ale to fantastyczny film, a Paul Thomas Anderson w szczytowej formie. Nie jest to jednak efekciarskie kino, wręcz przeciwnie, subtelne, delikatne, powolne, zbyt łatwo się od niego odbić żeby można się było spodziewać zwycięstwa. Członkowie Akademii mogą natomiast zaskoczyć dwoma tytułami: „Uciekaj!” i „Lady Bird”. Nie jestem specjalnym fanem filmu Jordana Peele’a. Nie przeczę, stanowi intrygujące połączenie kina grozy z komedią i jest to pokręcona historia bazująca na tajemnicy, która pobudza widza do zgadywania. Dziwny nastrój, fajne pojedyncze sceny, ale to w zasadzie tyle, kilka miesięcy temu nawet nie pomyślałbym, że ma szansę na zgarnięcie nominacji w najważniejszej oskarowej kategorii. Jest to jednak tematyka, która inaczej rezonuje w Stanach Zjednoczonych, a zatem wybór tego filmu byłby nie tylko decyzją artystyczną, ale też polityczną deklaracją. W ostatnich latach zadbano o to, żeby w skład członków Akademii Filmowej weszła większa liczba czarnoskórych artystów, co w połączeniu z tym, że również wielu ich białych kolegów i koleżanek po fachu zachwycała się „Uciekaj!”, może zaowocować zaskakującą decyzją.

Z podobnych powodów może dojść do wyboru „Lady Bird”, który zdecydowanie nie jest najlepszym tytułem z wyżej wymienionych, ale w świetle tego, co się działo przez ostatnie miesiące (#MeToo oraz trwająca od lat dyskusja o równych płacach w Hollywood, a także większym zatrudnieniu kobiet na reżyserskich stanowiskach) również może to zaowocować wygraną podyktowaną polityczną deklaracją. Greta Gerwig jest dość lubianą i szanowaną aktorką, która zjadła zęby na planach mniejszych, ambitniejszych produkcji, nie jest więc wykluczone, że z samej sympatii powędruje do niej sporo głosów.

Najprawdopodobniej walka rozegra się jednak pomiędzy „Trzema Billboardami...”, a „Kształtem wody” i będzie to bardzo wyrównane starcie. W ostatnich tygodniach obydwa filmy wzbudziły nieco kontrowersji, jeden został oskarżony o przedstawianie w sympatyczny sposób rasistowskiego bohatera, drugi natomiast o plagiat sztuki sprzed dekad oraz holenderskiego filmu krótkometrażowego. Szczególnie problemy tego drugiego mogą zaważyć na końcowym wyniku, szczególnie jeżeli głosujący nie zadadzą sobie trudu żeby poznać wszystkie szczegóły tej nieoczywistej sprawy. Wydaje mi się, że statuetka trafi więc do „Trzech Billboardów...”, ale wyborem tego drugiego filmu również nie byłbym zaskoczony.


NAJLEPSZY AKTOR PIERWSZOPLANOWY:

Nominowani:

Timothy Chalamed – Tamte dni, tamte noce
Daniel Day-Lewis – Nić widmo
Daniel Kaluuya – Get Out
Gary Oldman – Czas mroku
Denzel Washington – Romans J. Israel Esquire

Chciałbym, żeby Oskar trafił do:

Obawiałem się trochę, że potencjalny Oskar dla Gary’ego Oldmana za rolę Churchilla będzie „skażony”. Chciałbym oczywiście, żeby ten znakomity aktor został w końcu nagrodzony, ale wolałbym gdyby zgarnął go za występ, który na to zasługiwał. Patrząc na pierwsze zdjęcie w pełnej charakteryzacji i zwiastun filmu, nie miałem wątpliwości, że ten sezon nagród będzie należeć do niego. Jednocześnie martwiłem się, że będzie to cała seria nagród przyznawanych za całokształt kariery oraz imponujący kostium.

Film wszelkie wątpliwości rozwiewa jednak już w pierwszych minutach. Oldman może i ukrywa się pod toną makijażu, ale jego charyzma i osobowość jest wyczuwalna w każdej scenie. Wielka to zasługa fenomenalnej pracy głosem, gdyby nawet nałożono na niego czarny koc, ale obdarzono kwestiami Churchilla, dalej przyciągałby uwagę odbiorcy. Osoby odpowiedzialne za kostium i charakteryzację wykonali mistrzowską robotę. Nigdy nie rozpraszał mnie, pozwalał aktorowi na operowanie mimiką twarzy i zachowanie w tym „siebie”, łatwo więc było zapomnieć o kostiumie. Gary Oldman daje tutaj popis talentu, jest to oczywiście „oskarowa rola”, ale nie wyczuwam w tym wyrachowania, za to wybitny warsztat aktorski. Oby w końcu doczekał się tej cholernej statuetki.

Wydaje mi się, że Oskar trafi do:

Zdecydowanie Gary Oldman, każda inna decyzja byłaby największym tegorocznym zaskoczeniem, ale chyba też i rozczarowaniem. Timothée Chalamet jest wprawdzie rewelacyjny w „Tamtych dniach, tamtych nocach”. Młody aktor operuje subtelnymi środkami gry aktorskiej, jest równie przekonujący jako młody bystrzacha, co wrażliwy młody człowiek, przeżywający pierwsze poważne emocje w życiu, a ostatnia scena z jego udziałem pozostaje z widzem długo po seansie. Nie jest to jednak jego rok, trafił na zbyt mocną konkurencję, bo walczy nie tylko z doskonałymi rolami, ale też budowaną przez lata opinią. I z tego powodu jedynym poważnym rywalem dla Oldmana może być Daniel Day-Lewis, który jest w zasadzie taką męską Meryl Streep - żyjącą legendą kina. „Nić widmo” to nie jest jego najlepsza rola w karierze, ale nie jest to też przeciętna kreacja, a co więcej, jest to najprawdopodobniej ostatni występ w karierze (pozwolę sobie być sceptycznym w tej kwestii) więc członkowie Akademii mogą wywinąć numer i wybrać jego. Nie wierzę w to jednak, jestem przekonany, że tegoroczne rozdanie będzie należeć do Oldmana.


NAJLEPSZA AKTORKA PIERWSZOPLANOWA:

Nominowane:

Sally Hawkins – Kształt wody
Francis McDormand – Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri
Margot Robbie – Ja, Tonya
Saoirse Ronan – Lady Bird
Meryl Streep – Czwarta władza

Chciałbym, żeby Oskar trafił do:

Frances McDormand za „Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri”. Mildred jest siłą natury, niewzruszoną, charyzmatyczną wojowniczką, która zmiata wszystko, co stanie jej na drodze. McDormand to aktorka ekstraklasy, która nigdy nie odwala pańszczyzny i nawet z planu „Transformersów” potrafi zejść niepoturbowana (a co najwyżej zażenowana), więc gdy dostaje coś tak doskonale napisanego, jak scenariusz filmu „Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri”, można sobie łatwo wyobrazić efekt finalny. Jakby ktoś cierpiał na ubogą wyobraźnię to służę odpowiednim sformułowaniem – miazga.

Wydaje mi się, że Oskar trafi do:

Bardzo mocna kategoria, wszystkie cztery nominowane (bo Streep to już dostaje chyba automatycznie za fakt bycia Meryl Streep) w gruncie rzeczy zasługują na wygraną. Wydaje mi się, że wygra Frances McDormand, ale Sally Hawkins jest poważną rywalką i osobiście miałbym problem z wyborem pomiędzy nimi. Hawkins jest fantastyczna, przy pomocy tylko mimiki i gestykulacji tworzy wspaniałą postać, która jest niewinna, urocza i zabawna, ale też zadziorna, charakterna i seksualna. W samych jej oczach potrafi skrywać się zarówno opiekuńczość i ciepło, jak i również namiętność, a chwilami wręcz zwierzęce pożądanie. Gdybym miał teraz wybierać, miałbym poważny problem, ale chyba jednak wskazałbym na Frances, bo strasznie lubię ją jako osobę i nie mogę się doczekać jej reakcji na wygraną. Jeżeli wygra jednak Sally to nie będę rozdzierać szat, pokiwam głową ze zrozumieniem, bo to doskonała rola. Jedno jest jednak pewne, w tym roku młodość musi ustąpić doświadczeniu, Margot Robbie i Saoirse Ronan jeszcze muszą poczekać na swoją kolej. Szczególnie szkoda tej pierwszej, bo przy słabszej konkurencji miałaby pewną statuetkę.


NAJLEPSZY AKTOR DRUGOPLANOWY:

Nominowani:

Willem Dafoe – Florida Project
Woody Harrelson – Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri
Richard Jenkins – Kształt Wody
Christopher Plummer – Wszystkie pieniądze świata
Sam Rockwell – Trzy Billboardy za Ebbing, Missour


Chciałbym, żeby Oskar trafił do:

Sam Rockwell, bo jego kolega z planu (Woody Harrelson) jest wprawdzie równie dobry, ale to bohater Rockwella przechodzi w tym filmie największą ewolucję, chociaż jest to paradoksalnie bardzo subtelna przemiana, która została pierwszorzędnie rozplanowana, poprowadzona i odegrana przez aktora.

Wydaje mi się, że Oskar trafi do:

Sam Rockwell. I tyle, chyba nie ma najmniejszej wątpliwości, że w tym roku to on zgarnie Złotego Rycerza, bo większość rozdań w tym sezonie nagród filmowych należało do niego. Całkiem zasłużenie.


NAJLEPSZA AKTORKA DRUGOPLANOWA:

Nominowane:

Mary J. Blige – Mudbound
Allison Janney – Ja, Tonya
Leslie Malfive – Phantom Thead
Laurie Metcale – Lady Bird
Octavia Spencer – Kształt wody


Chciałbym, żeby Oskar trafił do:

W tym roku kategorię zdominowały role matek. Szczególnie zawzięta walka rozegra się zapewne pomiędzy Allison Janney i Laurie Metcale. Osobiście kibicować będę Janney, która dostała bardziej wyrazistą postać, co ułatwiło jej zadanie, ale też uczyniło bohaterkę ciekawszą dla odbiorcy. Janney w tym filmie to chodzącej spalarnia nikotyny, złośliwa, jędzowata i wulgarna tupeciara, która chyba szczerze wierzy w to, że działa zawsze na korzyść zmaltretowanej córki.

Wydaje mi się, że Oskar trafi do:

Allison Janney z powodów, które wymieniłem powyżej, ale nie bez szans jest również wspomniana Laurie Metcale.


NAJLEPSZY REŻYSER:

Nominowani:

Christopher Nolan – Dunkierka
Jordan Peele – Get Out
Greta Gerwig – Lady Bird
Paul Thomas Anderson – Nić widmo
Guillermo del Toro – Kształt wody

Chciałbym, żeby Oskar trafił do:

Guillermo del Toro, bo „Kształt wody” to pięknie i płynnie opowiedziana historia, a to zasługa właśnie sympatycznego Meksykanina. Jest to film niezaprzeczalnie w jego stylu, kolejny raz stanowiący świadectwo ogromnej miłości do potworów i dziwadeł, bardzo hollywoodzki, baśniowy, nostalgiczny, puszczający oko do klasyki kina, ale zarazem też bardzo niehollywoodzki, bo mroczny, brutalny, rozerotyzowany. Wątpię żeby w przyszłości Guillermo zdołał stworzyć jeszcze coś tak bardzo popularnego, zachowującego jednocześnie jego unikatowy styl, trafiającego przy tym idealnie w stronę wizualną, wspartego świetnym soundtrackiem i kreacjami aktorskimi. Nie jest to historia oryginalna (stąd tyle zarzutów o plagiat, bo reżyser czerpał z pomysłów, które w popkulturze pojawiały się od dekad), ale opowiedziana tak, że można o tym zapomnieć. Jest to jego najlepsza szansa w życiu na zdobycie statuetki, jeżeli nie wygra teraz to prawdopodobnie już nigdy. Wydaje mi się, że to chyba jego czas. To powinien być jego czas.

Wydaje mi się, że Oskar trafi do:

Guillermo del Toro z powodów podanych wyżej, ale członkowie Akademii mogą jeszcze zaskoczyć wyborem Grety Gerwig albo Jordana Peele’a. W pierwszej kategorii podałem już przyczyny, które mogłyby stać za taką decyzją (bo nie uważam, żeby zasługiwali na nagrodę), a jak się nad tym zastanowić to w zasadzie jest większa szansa, że wyróżniono by w takim przypadku twórcę zamiast całego dzieła. Jestem zaskoczony, że pominięto Luca Guadagnino i Martina McDonagha, bo gdyby ich nazwiska widniały na powyższej liście to stawiałbym ich szanse bardzo wysoko. Cieszy mnie, że Christopher Nolan doczekał się w końcu swojej pierwszej (!) nominacji, w pełni zasłużonej, bo to skomplikowany projekt, kręcony w ciężkich warunkach, a imponujący od strony technicznej i realizacyjnej. Nie sądzę jednak, żeby to był jego rok, już prędzej zostałby nagrodzony Anderson, który wciąż czeka na swoją pierwszą statuetkę. Cieszyłbym się z jego wygranej, ale wydaje mi się, że ponownie będzie musiał obejść się smakiem.


NAJLEPSZY SCENARIUSZ ORYGINALNY:

Nominowani:

I tak cię kocham
Get Out
Lady Bird
Kształt wody
Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri

Chciałbym, żeby Oskar trafił do: Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri
Wydaje mi się, że Oskar trafi do: Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri

„Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri” jest zdecydowanie najlepsze z tej piątki. O tym, że McDonagh ma talent do pisania wpadających w ucho, efekciarskich dialogów, doprawionych humorem, błyskotliwymi puentami i soczystymi bluzgami, wiadomo od pierwszego filmu. Niewielu scenarzystów potrafi wulgaryzmami operować niczym poezją, nadając im rytmikę i odpowiednią dynamikę, ale unikając przy tym prostactwa. McDonagh opanował to do perfekcji, a McDormand rozsmakowuje się w każdym przekleństwie niczym w smakołyku, czasem pozwalając wybrzmieć pojedynczej obeldze, ale za to dobitnej, żeby w kolejnej scenie wystrzelić z siebie długą wiązankę nastawioną na oszołomienie ofiary ilością wulgaryzmów.

Jeżeli coś może zagrozić temu filmowi w tej kategorii to chyba tylko „Lady Bird”, które prawdopodobnie nie zgarnie żadnej innej statuetki, ewentualnie „Get Out”. „I tak cię kocham” jest sympatyczne, ale nie dość dobre, a nagrodzenie „Kształtu wody” za jego najsłabszy element nie jest wprawdzie zupełnie niemożliwe, nie świadczyłoby to jednak najlepiej o członkach Akademii. Sama nominacja już zresztą jest dziwną decyzją.


NAJLEPSZY SCENARIUSZ ADAPTOWANY:

Nominowani:

Tamte dni, tamte noce
The Disaster Artist
Logan: Wolverine
Gra o wszystko
Mudbound

Chciałbym, żeby Oskar trafił do: Tamte dni, tamte noce
Wydaje mi się, że Oskar trafi do: Tamte dni, tamte noce

Wyróżnienie „Logana” było przyjemną niespodzianką, ale raczej nie należy traktować go jako poważnego kandydata. Pozostałe trzy filmy to dobre scenariusze, każdy z różnych powodów nie jest zupełnie bez szans na wygraną, ale „Tamte dni, tamte noce” to materiał stojący o półkę wyżej. Film portretuje rodzące się gejowskie uczucie, ale unika typowych dramatów i sensacyjnej otoczki często występującej w historiach o takiej tematyce, skupiając się za to na zniuansowanej relacji pomiędzy dwójką bohaterów, ale też poświęcając wystarczająco dużo uwagi postaciom pobocznym, żeby tchnąć życie w otaczający ich świat i nadać mu kolorytu.


NAJLEPSZY FILM NIEANGLOJĘZYCZNY:

Nominowani:

Fantastyczna kobieta
L'insulte
Dusza i ciało
Niemiłość
The Square

Chciałbym, żeby wygrało „The Square”, bo są w tym filmie sceny prawdziwe magnetyzujące, gdy czas się zatrzymuje, świat przestaje istnieć, a widz zostaje przykuty do ekranu, z fascynacją obserwując wydarzenia i zastanawiając się w jakim kierunku to dalej podąży. Zupełnie nie jestem jednak w stanie wskazać tytułu, który wygra. W przeszłości Oskar często trafiał do zaskakującego tytułu, ciężko więc przewidzieć, co członkom Akademii spodobało się najbardziej (albo co w ogóle raczyli zobaczyć) z powyższej piątki. Sam jeszcze nie widziałem „L'insulte” oraz „Fantastycznej kobiety”, którą niestety zignorowałem podczas zeszłorocznych Nowych Horyzontów. Nie bez szans wydaje się być „Niemiłość”, a „Dusza i ciało” byłaby sympatyczną niespodzianką.


NAJLEPSZY DŁUGOMETRAŻOWY FILM ANIMOWANY:

Nominowani:

Twój Vincent
Ferdinand
Dzieciak rządzi
The Breadwinner
Coco

Chciałbym, żeby Oskar trafił do: Twój Vincent
Wydaje mi się, że Oskar trafi do: Coco

Cieszyłaby mnie wygrana „naszego” filmu, zwłaszcza oferującego tak niepowtarzalną, plastyczną i piękną stronę formalną, ale nie mam najmniejszych wątpliwości, wygra „Coco”. Nieamerykański film miałby problem z wygraniem ze słabszym filmem Pixara, a co dopiero z „Coco”, zachwycającego najwyższym kunsztem w operowaniu zarówno przepiękną stroną wizualną, jak też emocjonalną.


NAJLEPSZE ZDJĘCIA:

Nominowani:

Dunkierka
Mudbound
Kształt wody
Blade Runner 2049
Czas mroku

Chciałbym, żeby Oskar trafił do: Blade Runner 2049
Wydaje mi się, że Oskar trafi do: Blade Runner 2049

Konkurencja jest zacna, mógłbym dużo dobrego napisać o każdym z nominowanych, ale chyba nie muszę nikogo przekonywać, że w tym roku wygrać musi „Blade Runner 2049”. O tym, że Roger Deakins jest doskonałym operatorem wiadomo nie od dziś, nigdy nie miał jednak szczęścia do Oskarów, trzynaście razy był nominowany, trzynaście razy musiał obejść się smakiem. I chociaż można jeszcze zrozumieć jego niefart w ostatnich latach, gdy musiał ustępować miejsca Emmanuelowi Lubezkiemu, odstawiającego niesamowite piruety z kamerą przy swoich firmowych długich ujęciach, tak niektóre decyzje z wcześniejszych lat był dość dyskusyjne. Nie wyobrażam sobie jednak, żeby tym razem mogło paść na kogoś innego. „Blade Runner 2049” wygląda przepięknie w praktycznie każdej możliwej scenie. I nie jest to tylko powielanie neonowej estetyki z pierwszego filmu. W filmowej rzeczywistości minęło od tamtej pory 30 lat, co ma swoje przełożenie na stronę wizualną, której bliżej teraz świetlistym scenografiom z filmu „Tron: Dziedzictwo” oraz jednolitym kolorystycznie realiom postapokaliptycznego pozamiejskiego krajobrazu z filmów Richarda Stanleya („Hardware”). Jest to nie tylko film cudnie skadrowany i nakręcony, ale też oświetlony. Nie brakuje ujęć w dziennym świetle (najczęściej przebijającym się przez jakiegoś rodzaju naturalną osłonę - mgłę, dym, deszcz, śnieg), ale najbardziej zapadają w pamięci te w pomieszczeniach skąpanych w mroku, który otula oświetloną przestrzeń. Kapitalna jest również scena, gdy jedynym źródłem światła jest futurystyczny Peugeot, dosłownie tonący w mroku, który skrywa tony wzburzonej wody. Nie ma innej opcji, w tym roku to już musi być Deakins.

I na tym w zasadzie zakończę ten nieprzyzwoicie długi tekst, bo próba dalszego opisywania wszystkich kategorii technicznych mogłaby zakończyć się podwojeniem jego objętości, a byłoby to już przesadnym testowaniem cierpliwości czytelników.