niedziela, 18 sierpnia 2013

Kick-Ass 2 (recenzja)


Kilkanaście tygodni temu pisałem o tym, jak to filmowa adaptacja wypaczyła fabułę komiksu „Wanted” Marka Millara. Jego następny kontakt z Hollywood był już znacznie szczęśliwszy. Matthew Vaughn zainteresował się komiksem „Kick-Ass” wcześnie, bo już na etapie pisania scenariusza do niego, gdy w formie surowej istniało zaledwie 3 z 6 numerów. Natychmiast zabrał się za pisanie scenariusza filmowej adaptacji, kończąc go niemalże równo z tym komiksowym. Panowie byli ze sobą w stałym kontakcie, a Vaughn nawet podsunął Millarowi kilka pomysłów. Zaowocowało to później bardzo wierną adaptacją. Nie poddańczą jednak komiksowi, niektóre elementy zmieniono, zmodyfikowano nieco kilku bohaterów i osłodzono wątek uczuciowy, który w formie papierowej miał diametralnie inny finał. Vaughn jednak rozumiał w czym tkwiła siła komiksu - w brutalnym realizmie, o który walczył później z szefami studiów filmowych zainteresowanych zrobieniem kolejnej grzecznej adaptacji komiksowej z kategorią wiekową PG-13. Nie muszę chyba dodawać, jak reagowali na pomysł wrzucenia do filmu klnącej jak szewc jedenastolatki szlachtującej bandytów bronią białą. Skończyło się na tym, że reżyser zabrał się za prace wstępne na terenie Anglii, zebrał fundusze własnym sumptem i podjął się realizacji projektu wiernemu wizji Millara. I opłaciło się, film zjednał sobie tak krytykę, jak i zwykłych widzów.

Sequel był nieunikniony, domagał się tego finał filmu, domagała się widownia, spragniona większej dawki Kick-Assa i Hit-Girl, domagał się wszechświat. Najpierw musiał jednak powstać drugi tom komiksu, co zajęło Millarowi przeszło dwa lata. Powstała historia jeszcze bardziej niepokorna od części pierwszej. Pierwszy tom był o radości płynącej z zostania pierwszym „prawdziwym” superbohaterem, wiązało się to z wieloma bolesnymi tragediami, ale wpisane one były w realistyczną konwencję historii, nie odstawały, nie zaburzały za bardzo wesołego klimatu opowieści. Drugi tom skupił się już zdecydowanie na tragediach, pokazując konsekwencje wiążące się z zabawą w samozwańczego obrońcy sprawiedliwości. Brutalne, okrutne, tragiczne w skutkach konsekwencje. Millar nie miał żadnych hamulców, docisnął pedał gazu do końca, wielokrotnie przekraczając wszelkie granice, pokazując mordy, gwałty i różne inne wynaturzenia (zdrowo przy tym przesadzając, jak to często ma w zwyczaju). Było jasne, że w filmie nie pokażą wszystkiego, pojawiało się więc pytanie, jak wiele pokażą.

Zaskakująco dużo. Jest jednak pewien haczyk, o którym za chwilę. Najpierw najważniejsza informacja. Filmu nie wyreżyserował Matthew Vaughn. I jest to odczuwalne. Pierwsza część była tworem kompletnym, konsekwentnym, spójnym. Można było wprawdzie kręcić nosem na dysonans pomiędzy realizmem pierwszej połowy, a przesadzonych fikołkach, jetpackach i bazookach pojawiających się w drugiej, ale to tyle zgrzytów. Z dwójką nie ma już tak dobrze. Dobre elementy, błyskotliwe pomysły (komiksowe dymki pojawiające się zamiast zwyczajowych angielskich napisów w scenach z dialogami w innym języku, są pomysłem genialnym w swej oczywistości), odwaga w sięganiu po dosadniejsze motywy z komiksu, mieszają się tutaj z nierównym klimatem filmu, nużącym ukazaniem schematów (cały wątek Hit-Girl usiłującej odnaleźć się w roli zwyczajnej nastolatki jest chybiony, a pod koniec zacząłem się zastanawiać, czy nie zostałem przeniesiony kilka miesięcy w przyszłość i nie oglądam właśnie „Carrie”), lekkim infantylizmem i campowym posmakiem całości. Do tego zabrakło polotu w scenach akcji, ciekawych choreografii, jakiegoś urozmaicenia (jak chociażby znana z pierwszej części scena strzelania z perspektywy pierwszej osoby), czegoś zapadającego na dłużej w pamięci.

Wspomniałem wyżej o pewnym haczyku wiążącym się z adaptowaniem najbardziej okrutnych pomysłów z komiksu. Otóż wszystko niby zmierza w tym samym kierunku co w oryginale, ale zawsze w ostatniej chwili zaciągany jest hamulec ręczny, modyfikuje się nieco okoliczności (masakra na przedmieściach), łagodzi wydźwięk sceny (scena z pewną głową), a nawet infantylizuje słabymi elementami humorystycznymi (gwałt). W związku z tym, to co najbardziej zapadało w pamięci po lekturze drugiego tomu, czyli brutalne sprowadzenia na ziemię naiwnego szczeniaka, który nie przewidział konsekwencji płynących z włożenia zielonego trykotu, w filmie jest zaledwie zarysowane. Nie skręca nam wnętrzności, nie szokuje, nie zapewnia emocjonalnego rollercoastera, nie wywołuje większego wrażenia, pozostawia obojętnym.

Nie jest to jednak zły film. Ogląda się go dobrze, wiele elementów cieszy, nie brakuje udanych pomysłów, utrzymuje zainteresowanie widza, wielokrotnie rozwesela. Problem leży w tym, że jest nierówny. Reżyser z jednej strony chciałby pójść o krok dalej w przenicowywaniu gatunku historii superbohaterskich, z drugiej strony nie ma odwagi, żeby zapuścić się zbyt daleko, więc nieudolnie próbuje łagodzić klimat słabymi żarcikami. Efekt tego jest mizerny. Szkoda zmarnowanego potencjału, bo film jest przyzwoity, ale mogło być o wiele lepiej.

2 komentarze:

  1. Szkoda, bo imo pierwsza część to pod wieloma względami majstersztyk.

    OdpowiedzUsuń
  2. No jedynka była niczym powiew ożywczej świeżości, co jest zjawiskiem coraz rzadszym w filmach blockbusterowych. Dwójka, jak to z sequelami bywa, już tylko powiela pomysł, i to nie do końca udanie, ale jak pisałem powyżej, nie znaczy to, że jest złym filmem, jest po prostu rozczarowująca, ale wciąż oferuje sporo dobrej zabawy.

    OdpowiedzUsuń